Artykuły

Janusz Gajos: Nie wypaść z roli

- Kiedyś, po próbie "Jak wam się podoba" w Dramatycznym, Holoubek wziął mnie na bok i powiedział: "Bardzo ładnie to proponujesz, naprawdę. Tylko wiesz... Widać, że bardzo się starasz". I tę uwagę uważam za wiekopomną - mówi aktor w rozmowie z Małgorzatą Sadowską.

NEWSWEEK: Gratuluję Srebrnego Niedźwiedzia, to także pański sukces. Jak się panu podobało Berlinale?

JANUSZ GAJOS: Pierwszy raz byłem na festiwalu tej rangi z jego rytuałami: przejazdem limuzynami, czerwonym dywanem. Starałem się zachowywać normalnie, ale miałem wrażenie, że biorę udział w spektaklu, którego forma jest precyzyjnie opracowana, i tylko ja nie wiem, kogo gram. Podczas premiery "Body/Ciało" w Berlinale Palast uważnie wsłuchiwałem się w reakcje publiczności. To zawsze nerwowa sytuacja, ale z czasem niepewność ustępowała przekonaniu, że film jest odbierany zgodnie z naszymi zamierzeniami i przyjmowany pozytywnie. Powiedziałem Małgosi po premierze, że "Body/Ciało" jest formą pompy ssącej. Zaczyna się sceną dość intrygującą, a później jakby od niechcenia wciąga widzów w świat zwyczajny, a jednak pełen dziwów. Po prostu ich zasysa.

Kiedy przeczytał pan scenariusz Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta, przeczuwał pan, że to materiał z tak dużym potencjałem?

- Na pierwszym spotkaniu zapytałem Małgosię i Michała - o czym chcemy opowiadać? Nie pamiętam już dokładnie, co mi odpowiedzieli, ale zorientowałem się, że myślimy bardzo podobnie. Pokazując kolejne zdarzenia zapisane w scenariuszu, będziemy próbowali prowokować widzów do otwierania swojego "Body". Mój bohater jest wcieleniem przeciętności, kimś,

o kim można powiedzieć, że kiedy stoi na tle szarej ściany, to go nie widać. Jest wyznawcą poglądu, że to, czego nie można dotknąć i zobaczyć, po prostu nie istnieje, a jednak...

Scenariusz często bywa punktem wyjścia do dalszych poszukiwań i w trakcie zdjęć podlega ciągłej "obróbce". Grać człowieka, który jest w nic niewierzącym, zanurzonym w swojej brudnej pracy szarakiem, to dość trudne zadanie. Szczególnie w dzisiejszym świecie, w którym autokreacja jest niemal obowiązkiem i sposobem na istnienie. W zasadzie nikt nie jest wolny od przymusu kreowania siebie - wychodzimy spod prysznica i od razu chcemy coś ze sobą zrobić, bo to, co widzimy w lustrze, jest zwyczajne i nieatrakcyjne. W tym filmie jest sporo okazji do przyjrzenia się sobie w sytuacjach, w których nie zawsze jesteśmy panami. Często bywa śmiesznie, ale nikt się z nikogo nie

wyśmiewa. No i ma "Body/Ciało" piękną puentę. Nie chcę jej oczywiście zdradzać. Pojawia się jako znak akceptacji własnej osoby, innych ludzi i świata. Jednak da się, da się!

Aktorstwo wymaga nieustannego przyglądania się sobie, konfrontowania ze sobą. Z wiekiem to ciało nosi się coraz łatwiej?

- Nie zawsze. Zaczyna się od tego, że w pracy ciągle towarzyszy mi lustro. Patrzę w nie często nie z powodu samouwielbienia czy dla dokonania zasadniczej poprawy znanego mi wizerunku. Patrzę na siebie jak na materiał, z którego ma powstać nieistniejący, ale możliwy do zaistnienia człowiek. W teatrze pojawia się on przeważnie między 19-00 a 22.00. Ciało trzeba świadomie poddawać pewnym rygorom. Nie wiem, czy jestem w tej kwestii całkiem w porządku (śmiech). Zaniedbania zrzucam jednak na karb wieku. Grałem kiedyś, jeszcze w dyplomie szkolnym, Arlekina i zauważyłem, że w masce na wiele więcej mnie stać, że dopiero, gdy zakrywam twarz, naprawdę pozbywam się siebie. To było świetne doświadczenie. Nie na próżno maska jest symbolem naszego zawodu.

Czy mając za sobą tyle lat grania, wstydzi się pan czasem przed kamerą, na scenie?

- Wstyd związany z wyjściem na scenę i próbą przekonania ludzi, że to nie ja,

tylko ktoś inny, już dawno minął. Ale na przykład wyjść nago na scenę? Tu mam barierę. Musiałaby to być scena, która bez tej nagości straciłaby cały sens. Moda na nagość cielesną w teatrze trwa już jakiś czas i często ma być wyrazem absolutnej szczerości. Nie jestem przekonany, czy zawsze ta szczerość jest do końca szczerością. Tak czy inaczej, jest to problem.

W "Body/Ciało" nagości nie boi się Ewa Dałkowska. Macie tam wspólną scenę, w której ona tańczy topless do piosenki "Śmierć w bikini".

- No to jest prawdziwa odwaga, za którą podziwiam Ewę, odwaga przełamania barier, o których mówiłem. Zagrała świetnie i bez oporów, choć podczas kręcenia sceny tańca na planie było ze 20 osób. Być może doświadczenia Ewy wyniesione ze spektakli Krzysztofa Warlikowskiego uwolniły ją od wstydu i lęku.

Ten film w dość swawolny - co nie znaczy niepoważny - sposób podchodzi do kwestii tego, co dzieje się z ciałem po śmierci. Pański bohater, prokurator, ma do zmarłych bardzo pragmatyczny stosunek. A pan?

- Myślę, że bliskość martwego ciała dla nikogo, wyłączając ludzi związanych z tym zawodowo, nie jest komfortowa. Dla mnie również. Chodzi o poczucie braku akceptacji dla faktu, że oto jest coś, co było uruchomione wspaniałą energią, która gdzieś uleciała, pozostawiwszy po sobie puste opakowanie. Jako człowiek doświadczony i myślący powinienem uznać śmierć za coś naturalnego: maszyna przestała działać i już. Ale nie lubię być blisko śmierci, mam do niej emocjonalny stosunek. Żeby było jasne: żaden duch mi się nie pokazał, ale nie odrzucam tego, czego do końca nie mogę zrozumieć, i nie chcę tych tajemnic lekceważyć.

Miewał pan w życiu przygody związane z obecnością tajemniczych sił?

- Miewałem... Niedawno ktoś pytał mnie o przypadek. Jestem głęboko przekonany, że to mające swój głębszy sens zdarzenie, którego nie umiemy wyjaśnić. Zdarzało mi się w życiu podejmować decyzję, że teraz na pewno pójdę w prawo, bo ja rządzę samym sobą, więc będzie tak, jak chcę. I wtedy często pojawiało się wrażenie, że ktoś wysyła mi wiadomość: "Proszę pana, to nie pańska sprawa, proszę iść w lewo". Szedłem zatem w lewo i często okazywało się, że to był właściwy kierunek. Nie powołam się na konkretne przykłady, bo wiem, że łatwo to strywializować. Bezpieczniej nazwać to intuicją.

Ma pan poczucie, że pańska kariera układa się w logiczną ścieżkę? Czy to jednak splot szczęścia i ciężkiej pracy?

- Nigdy nie miałem wrażenia, że ktoś prowadził mnie za rękę i pomagał omijać doły i wertepy. W niejeden dół wpadłem i sam musiałem z niego wyłazić. Ale też mogło mi się tylko wydawać, że wyłażę z tarapatów o własnych siłach. Jeśli mówimy o tym, co łaskawie nazwała pani "karierą", to przecież ten zawód zależy od całego szeregu zdarzeń i osób, które mają w głowie jakiś mój obraz, i wymagają, bym do niego pasował. To tak zwana - przepraszam za wyrażenie - "męka twórcza", ale zarazem największa w tym zawodzie radość: próba spotkania różnych wyobrażeń, zespolenia ich w jedną, wspólną wizję.

Sądzi pan, że mógłby dojść do miejsca, w którym dziś jest, bez tych wszystkich kryzysów czy przestojów, które stały się pańskim udziałem?

- Sądzę, że nie. Myślę, że cały czas się uczymy. Mówić, chodzić, pisać. Słowem: staramy się usilnie zrozumieć, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy. Z upływem czasu stajemy się kimś zupełnie innym niż na początku. Patrzę na siebie dawnego ze sporą dozą wyrozumiałości, ale choć może i sympatyczny jest tamten dwudziestoparoletni facet, to co on ma wspólnego ze mną dzisiejszym? To nie ja. Przez lata dostałem sporo batów, parę razy mnie pogłaskano i idę dalej. Przy czym mam świadomość, że miejsce, w którym jestem dziś, nie jest żadną metą. Może kolejnym etapem.

Kino, chcąc nie chcąc, staje się dla aktora rodzajem albumu, w którym zapisana jest jego młodość, dojrzewanie, starzenie. Świadomość, że to wszystko jest zarejestrowane na taśmie, jest dla pana mila, czy jednak niezbyt przyjemna?

- Jeśli trzymać się metafory albumu, muszę powiedzieć, że przeglądanie tych najstarszych "zdjęć" budzi bardzo mieszane uczucia. Konfrontacja bywa wzruszająca - jacy byliśmy kiedyś nieporadni! - ale też bolesna. Bo to bezwzględny zapis tego, kim byłem, co myślałem, jak wyobrażałem sobie swój zawód i samego siebie. Jest taki wiersz Herberta, "Fotografia", w którym pisze on, że jedyne, co łączy go z osobą na zdjęciu, to linie papilarne i data urodzenia...

No ale na szczęście, im bliżej naszych czasów, tym oglądanie "albumu" staje się przyjemniejsze, bo widać, że jednak tych kilka kroków do przodu udało się zrobić. Co w takim razie z rutyną? Pański prokurator ma w sobie - do czasu - coś z rutyniarza. A pan?

- Rutyna jest wrogiem energii, która ciągnie nas w stronę doświadczeń. Nie można przecież powiedzieć: "Wiem, kim jestem, wiem, jak zareaguję, wiem, co będzie". Bo nie wiem. Rutyna jest w tym zawodzie zaprzeczeniem jego sensu, choć bywa obecna w drobiazgach. Wiem, że dziś wieczorem będę tu siedział, przebiorę się w piżamę, spojrzę w lustro, rozczochram włosy, zejdę na dół i będę starał się przekonać widzów, że ten facet ma takie a takie problemy [z Januszem Gajosem rozmawiamy w garderobie Teatru Narodowego, gdzie gra w "Udręce życia" - przyp. red.]. Ale rutyna jest tylko jednym z niebezpieczeństw, które czyhają na aktorów.

Jakich niebezpieczeństw?

- Niebezpiecznie jest uprawiać aktorstwo ot tak, dla przyjemności, przekonywać wszystkich, że są szczęśliwcami, bo mają okazję mnie podziwiać. Niebezpiecznie jest dojść do wniosku, że jest się postacią, którą się gra od pewnego czasu lub szczególnie polubiło. Często się zdarza, że najpierw staramy się wyglądać jak nasz ulubieniec, później można dojść do wniosku, że nasz ulubieniec to właśnie my. I jeśli ktoś życzliwy w porę nie poradzi nam wizyty u dobrego specjalisty, może dojść do tragedii.

Panu zdarzyło się takie urzeczenie graną postacią?

- Myślę, że nie. Chyba zawsze udawało mi się świadomie i bez specjalnego żalu porzucać grane postaci na rzecz następnych, które na mnie czekały. Mam wrażenie, że to raczej widzowie mieli kłopot z oddzieleniem mnie od moich bohaterów. Do dziś różni ludzie pytają na przykład o "Żółty szalik", gdzie zagrałem alkoholika. To dla mnie szczególna rola, niemal "rozbierana", wracając do wątku naszej rozmowy dotyczącego nagości. "A czy pan wypił?", "A ile pan wypił?" "A czy pan miał problem?" - słyszałem przez lata od naiwnych i zupełnie nienaiwnych. Gdy niedawno ktoś mnie znów o "Żółty szalik" zaczepił, powiedziałem: "Drodzy państwo, malarz, który portretuje konia, wcale nie musi być koniem" (śmiech).

Ale te pytania to komplementy, dowodzą, że był pan w tej roli prawdziwy.

- Oczywiście. To dowód, że sprawa została zaakceptowana i potraktowana serio. To mnie oczywiście cieszy, choć czasem nie mogę wyjść z podziwu dla pewnych uproszczeń w pojmowaniu tego, co robię w zawodzie, nawet wśród ludzi związanych z show-biznesem.

Czy ten wyraźny dystans, jaki okazuje pan własnej profesji, przyszedł z czasem, czy też wszedł pan z nim do zawodu?

- Z pewnymi predyspozycjami pewnie się urodziłem, coś też wynosi się z domu. Zawsze starałem się mieć dystans do tego, co się wokół mnie dzieje, nawet - czy też szczególnie - w czasach szalonej "pancernej" popularności. Nie będę się wypierał, że taka rozpoznawalność poparta akceptacją jest zjawiskiem bardzo miłym, może człowieka rozpieścić i dlatego trzeba na nią szczególnie uważać. W nadmiarze bywa męcząca. Czasem trzeba było uciekać.

Skoro o popularności mowa - w pańskiej biografii pióra Elżbiety Baniewicz znalazł się skan listu od dziewięcioletniego chłopca, który pisze o "Czterech pancernych": "Tak bardzo lubię ten film, że gdy go oglądam, to płaczę".

- Mam ten list do dzisiaj i proszę sobie wyobrazić, że dostałem go kilka lat temu, a nie dekady temu. Oto przyjemność z przeglądania pożółkłych stron "albumu". Cieszę się, a zarazem nie mogę wyjść z podziwu, że nie tylko dziewięciolatkowie, ale też szesnastolatkowie - bo i oni piszą - oglądają jakiś czarno-biały film o wojnie. Tłumaczę to sobie faktem, że w "Czterech pancernych" zagrała aktorska czołówka. Przy czym ja się nie liczę, byłem dzieckiem wówczas, studentem IV roku, nic nie wiedziałem o zawodzie. Siedziałem na planie i wlepiałem oczy w Tadeusza Fijewskiego jedzącego zupę. Patrzyłem na niego jak na ducha, nie wierząc, że istnieje naprawdę i mogę go dotknąć.

Patrząc na Fijewskiego jedzącego zupę, miał pan pokusę, żeby podejść i zapytać o tę jedną bezcenną radę, która otworzy panu oczy i poprowadzi w zawodzie?

- Prawdopodobnie nie miałbym nawet odwagi, żeby do niego podejść. Ale wie pani, raz zapytałem Łomnickiego. Graliśmy w "Stajni na Salvatorze". Kręciliśmy zdjęcia plenerowe w Łodzi, było chłodno i w pewnym momencie tuż przed ujęciem on zaczął robić przysiady. "Przepraszam, panie Tadeuszu, dlaczego pan to robi?" - spytałem nieśmiało. "No wiesz, kochany - odpowiedział. - My tu sobie pijemy kawę, rozmawiamy, a za chwilę wchodzimy do zupełnie innego świata. Jak się zrobi parę przysiadów, krew zaczyna szybciej krążyć i łatwiej jest wtedy fizycznie wkroczyć w inną rzeczywistość". Ot tak, po prostu.

Z kolei lata później dostałem cenną radę od Gustawa Holoubka. Grałem u niego w Dramatycznym Probierczyka w "Jak wam się podoba" i koniecznie chciałem pokazać, co potrafię. Po próbie Holoubek wziął mnie na bok i powiedział: "Bardzo ładnie to proponujesz, naprawdę. Tylko wiesz... Widać, że bardzo się starasz". I tę uwagę uważam za wiekopomną. Naprawdę. Bo przecież największym grzechem mojego zawodu jest próba pochwalenia się, zwrócenia na siebie uwagi. Zresztą specjalista od teatru improwizacji, Keith Johnstone, który stworzył rodzaj artystycznego dekalogu, w jednym z jego punktów zanotował: "Nie staraj się tak bardzo".

W "Body/Ciało" jest taka scena: nad jedzącym zupę prokuratorem staje młody asystent, który wyraźnie pragnie usłyszeć coś ważkiego. Pana bohater mówi mu: "Mam ci powiedzieć coś mądrego? Nic ci nie powiem!". Asystenta gra Tomasz Ziętek i pomyślałam, że on może naprawdę chciałby zapytać, jak żyć w tym zawodzie.

- Pewnie powiedziałbym mu to samo co w filmie (śmiech).

A nie: "Prawdy szukaj, synku"?

- Muszę się pani przyznać, że przez długi czas miałem problem z tym poszukiwaniem prawdy. Zastanawiałem się więc intensywnie, co ja właściwie robię w tym zawodzie. Przez lata dźwięczało mi usłyszane jeszcze w szkole w Łodzi owo: "Prawdy, szukaj, synku, prawdy..." a ja za cholerę nie wiedziałem, gdzie mam jej szukać, aż uzmysłowiłem sobie, że przecież żadnej prawdy nie ma. Że trzeba ją stworzyć. I wie pani, ulżyło mi, gdy to zrozumiałem. Od tamtej pory wreszcie wiem, co robię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji