Artykuły

Polubić Wagnera

Jubileusze skłaniają do najdziw­niejszych podsumowań. Gdy de­kadę temu obchodzone było 200-lecie śmierci Mozarta, ktoś obli­czył, że kompozytor ten - gdyby wzorem dzisiejszym otrzymywał tantiemy za wykonanie swych dzieł - byłby właścicielem całego obszaru Austrii wraz z wszelkimi na nim nieruchomościami.

Te niezliczone bogactwa ominęły jednak młodo umierającego i bory­kającego się wciąż z finansowymi kłopotami genialnego twórcę. Stał się za to Mozart bohaterem niezliczonej - przez owo 200-lecie - liczby bibliograficznych opraco­wań. Podobnie stało się z Ryszardem Wa­gnerem; w obchodzone przed 20 laty stule­cie jego śmierci podawano, że jego arcybogatą bibliografię przewyższają ilościowo je­dynie pozycje poświęcone Napoleonowi i Szekspirowi. Na tym kończą się jednak WSZELKIE PODOBIEŃSTWA między Mozartem i Wagnerem, bowiem Mozart to od dawna niekwestionowana wielkość w świecie muzyki - powszechnie wielbiony geniusz; Wagner natomiast to postać wciąż kontrowersyjna. Jego muzyka jednych zachwyca, innych zaś wręcz obra­ża. Franciszek Liszt o głównym dziele swe­go zięcia - "Pierścieniu Nibelunga" - powia­da: "Przewyższa całą epokę w sztuce, góru­jąc niczym Mont Blanc nad innymi szczyta­mi górskimi". Oskar Wilde natomiast ironi­zuje: "Wolę muzykę Wagnera niż innych kompozytorów. Jest taka głośną że przez cały spektakl można rozmawiać, a inni i tak cię nie słyszą". Ryszard Strauss zaś pozwa­la sobie stwierdzić: "W muzyce Wagnera są okropne akordy, mogące zabić kota".

Inna sprawa, że Wilde'a nie musimy uznawać za muzyczny autorytet, a przez Straussa, skądinąd przecież także znako­mitego kompozytora, być może przema­wia nieco zazdrości. Prawdą jest i to, że Wagner za życia więcej chyba miał wrogów niż zwolenników; jako człowiek był raczej mało sympatyczny, ale jako twórca był ge­nialnym odkrywcą i trudno byłoby znaleźć na przełomie XIX i XX w. wybitnego kom­pozytora wolnego od jego wpływów. Później jednak nadeszły czasy inne. Miejsce zainteresowania, a nawet fana­tycznych zachwytów zajęła niechęć i wkrótce po II wojnie światowej pojawiły się całe plejady "znawców" twierdzących z pełnym przekonaniem, iż dzieła Wagne­ra należy koniecznie odstawić do HISTORYCZNEGO LAMUSA, a to zarówno z uwagi na ich dłużyzny oraz hiperromantyczny klimat muzyki (podobno już nie na czasie), jak też na przesłania treściowe, które nieco wcze­śniej łatwo było wprząc w służbę faszy­stowskiej ideologii. Ale niebawem kar­ta znowu się odwróciła i twórczość mi­strza nie tylko mogła po dawnemu od­nosić sukcesy w licznych ośrodkach o utrwalonych z dawna Wagnerow­skich tradycjach, ale poczęła zdobywać nowe rynki zbytu. Oto, dla przykładu, zespół słynnego Teatru Festiwalowego z Bayreuth odbył uwieńczoną wspaniałym sukcesem (pierwszą w swej długiej już historii) po­dróż do Japonii z przedstawieniem "Tannhausera", a całkiem niedawno w egzotycznym Bangkoku rozpoczął działalność tajlandzki oddział Międzyna­rodowego Towarzystwa Wagnerowskie­go, stawiający sobie m.in. za cel wysta­wienie tam "Złota Renu".

Także i u nas, kiedy zimą 1979 r. zje­chał do Warszawy zespół Królewskiej Opery ze Sztokholmu przywożąc nieoglądany tu nigdy jeszcze w całości gi­gantyczny cykl "Pierścienia Nibelunga", to szturmujący po bilety tłum publiczno­ści powybijał aż szyby w kasowych okienkach Teatru Wielkiego. Podobnie ponad 100-proc. frekwencją cieszyły się w kilka lat później przedstawienia tegoż "Pierścienia..." przygotowane w naszym teatrze własnymi już siłami pod dyrekcją Roberta Satanowskiego, w doskonałej inscenizacji niemieckiego mistrza Augu­sta Everdinga.

Nic więc dziwnego, że i odważna dy­rektorka Opery Dolnośląskiej we Wro­cławiu Ewa Michnik kontynuując słyn­ną już serię operowych superprodukcji w kolosalnym wnętrzu tamtejszej Hali Ludowej, postanowiła w pewnym mo­mencie przypomnieć także temu miastu jego świetne Wagnerowskie tradycje i na początek sięgnęła śmiało po tenże sam "Pierścień Nibelunga". Wybór był z pew­nością trafny, niezależnie od ogromnych trudności, jakie niesie sceniczna i mu­zyczna realizacja tego arcydzieła.

Ze wszystkich bowiem dzieł Wagnera zapewne właśnie "Pierścień...", wbrew głoszonym długo przez niektóre środowi­ska poglądom, niesie w sobie najbardziej ważkie i dla współczesnego odbiorcy AKTUALNE PRZESŁANIA.

Pod osłoną baśniowej historii, wywie­dzionej z prastarych skandynawskich i germańskich legend, toczy się tu prze­cież wstrząsający dramat miłości i nie­nawiści oraz walki z porządkiem i pra­wami Natury w imię dążenia do władzy i bogactwa za wszelką cenę, co nie­uchronnie prowadzić musi do tragiczne­go końca. Skąd my to wszystko znamy? Wystawiona ubiegłej jesieni w Hali Ludowej siłami Opery Dolnośląskiej pod batutą Ewy Michnik pierwsza część kolosalnej Wagnerowskiej tetralogii o Nibelungach, nosząca tytuł "Złoto Renu", uwieńczona została wielkim sukcesem (każde z czterech przedstawień oglądało po kilka tysięcy bardzo żywo i serdecznie reagującej publiczności). Bardzo duża była w tym oczywiście zasługa świetnej międzynarodowej obsady solistów, a także wy­bitnego reżysera z Hanoweru Hansa-Petera Lehmanna, który ongiś termi­nował w Bayreuth jako asystent u bo­ku Wielanda Wagnera, rodzonego wnu­ka genialnego kompozytora i wielkiego reformatora operowego teatru.

Potrafił on, bez zbędnych udziwnień i pseudonowatorskich pomysłów, po mi­strzowsku wyeksponować najistotniej­sze elementy Wagnerowskiego drama­tu, dynamicznie prowadząc akcję i nie­przerwanie utrzymując widzów w na­pięciu. Podobnie i teraz, w świeżo wysta­wionej drugiej części tetralogii, czyli "Walkirii", wspaniale i bardzo efektownie zagospodarował ogromną sceniczną przestrzeń Hali Ludowej, otrzymując cenną pomoc w oprawie scenograficznej Waldemara Zawodzińskiego.

Nie zabrakło tu błyskotliwej gry świateł, projekcji wideo oraz rozma­itych sztuczek pirotechnicznych. Wy­darzenia sceniczne z natury rzeczy nie biegły tu może tak wartko jak w "Zło­cie Renu", ale rozwijały się logicznie i z intensywną ekspresją. Niosły też w sobie więcej wewnętrznego ciepła, jako że po bogach, olbrzymach i karłach pojawili się tu wreszcie również lu­dzie ze swymi gorącymi, a czasem też gwałtownymi uczuciami. Wszystko tu zresztą było zgodne ze słowami autor­skiego tekstu oraz klimatem wspania­lej muzyki - co w dzisiejszej praktyce teatrów operowych (nie tylko na­szych) daje się zauważyć niezmiernie rzadko, ale tym większą sprawia wi­dzowi satysfakcję. Dla powiększonej wydatnie orkiestry Opery Dolnośląskiej był to oczywiście WIELKI EGZAMIN, ale pod precyzyjną i dynamiczną ba­tutą Ewy Michnik wyszła ona zwycię­sko z tej ciężkiej próby. W gronie soli­stów - co stwierdzam z radością - naj­jaśniejszą bodajże gwiazdą okazała się wrocławska sopranistka Ewa Vesin kreująca partię nieszczęśliwej Zyglindy, poślubionej nienawistnemu Hundingowi a połączonej miłosnym węzłem z bohaterskim Zygmundem, zbyt późno rozpoznanym jako... jej własny brat. W roli tego ostatniego dzielnie spisywał się tenor ze sławne­go Maryjskiego Teatru w Petersburgu Oleg Bałaszow, zaś znakomitym oj­cem bogów Wotanem okazał się gwiazdor niemieckich scen ciemno­skóry Johannes von Duisburg.

Całość wypadła więc bardzo pięk­nie i stała się artystycznym wydarze­niem na skalę nie tylko ogólnokrajo­wą. Teraz czekamy z niecierpliwością na trzecie ogniwo Wagnerowskiego cyklu, tj. "Zygfryda", zapowiadanego przez dyrekcję Opery Dolnośląskiej, także w Hali Ludowej na czerwiec 2005 r. (dodajmy nawiasem, że własna zabytkowa siedziba tego teatru od szeregu już lat przechodzi generalny remont, którego końca, nie wiadomo czemu, nie widać).

A wniosek z tego wszystkiego płynie taki, że Wagnera także i dzisiaj na pew­no można polubić - pod warunkiem że jego dzieło zostanie podane odbior­com w odpowiedni sposób i na odpo­wiednim poziomie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji