Fredro jak klejnot
Andrzej Łapicki jeden z najgorętszych orędowników Aleksandra Fredry w polskim teatrze, na jubileusz 50-lecia swej pracy aktorskiej wyreżyserował w Teatrze Powszechnym "Śluby panieńskie" i zagrał rolę Radosta. Na widowni znaleźli się najznakomitsi z najznakomitszych luminarzy sceny oraz oficjalne i towarzyskie osobistości, których wyliczyć tu nie sposób z braku miejsca, powiedzmy więc tylko, że zza granicy przyjechał specjalnie Wojciech Pszoniak.
Po wygaszeniu świateł na Małej Sali wszyscy siedzieli oczywiście twarzami do sceny, podziwiając prześliczną scenografię Łucji Kossakowskiej, z umieszczonym centralnie oknem.
Jak wiadomo - powraca tędy z nocnej birbantki Gustaw, a ten moment poprzedza rozmowa służącego Jana z Radostem. Jan - Tomasz Sapryk - rozpoczął przedstawienie i publiczność
Jubilata, gdy nagle okazało się, że Radost jest już na sali. Wszedł bowiem wejściem umieszczonym za plecami widzów i przez widownie kierował się ku scenie. Powitały go brawa tak huczne, że nie mógł dokończyć kwestii. Przedstawienie trzeba było rozpocząć jeszcze raz.
Jubileuszowy spektakl Andrzeja Łapickiego to znakomicie przeprowadzony dowód, że Fredro nie stał się bynajmniej nudnawym starociem, ale jest dowcipny i żywy. Aby widzowie doskonale się bawili, reżyser nie musiał się uciekać do szczepienia gruszek na wierzbie (to sformułowanie samego Andrzeja Łapickiego), czyli wątpliwego unowocześniania. Pokazał za to cuda autentycznie tu zawarte. Można więc było usłyszeć, jak brzmi "mozartowska" fraza "Ślubów", kadencja, akcent zestrojony itd. Wiersz Fredry rozbłysnął jak klejnot.
Przedstawienie jest dynamiczne, zabawne, pełne wdzięku, z bardzo dobrymi rolami. Panny - Justyna Sieńczyłło w roli Anieli oraz Beata Ścibakówna jako Klara - są naprawdę młode, nie tylko ciałem ale i duchem, dzięki czemu wierzymy w inspirowane lekturą romansideł śluby na zgubę męskiego rodu. Bardzo przekonywujący jest mazgajowaty Albin Piotra Kozłowskiego. Szczególnie jednak podobał mi się Rafał Królikowski, prezentujący w roli Gustawa znakomite warunki rasowego amanta, a przy tym wrażliwość i inteligencję. Serce rosło, gdy na naszych oczach rodziło się na scenie autentyczne i delikatne uczucie dwu młodych par.
Sam Andrzej Łapicki zażartował, że gra "pół-Dyndalskiego" (ponieważ Aleksander Bardini twierdził, że nie Radost, ale Dyndalski, jest rolą odpowiednią na jubileusz) - to jednak nieprawda. Radost jest tu pełen uroku życia i najwyraźniej czarujących wspomnień, o czym można wnioskować z jego szarmanckich spojrzeń rzucanych czasem na Panią Dobrójską - Mirosławą Dubrawską. To piękna rola, bardzo warto ją zobaczyć, jak i całe przedstawienie. Tym bardziej że Andrzej Łapicki zapowiedział koniec swej aktorskiej kariery.
- Trzeba zejść ze sceny - stwierdził - kiedy jeszcze klaszczą. Klaskano bardzo mocno i gorąco. Miejmy jednak nadzieję, że także tych ślubów nie należy traktować zbyt rygorystycznie.