Artykuły

Wina z ojca na syna

Z MARKIEM KONDRATEM i jego synem MIKOŁAJEM KONDRATEM o aktorskim domu, kłopotach wychowawczych i trudnościach w okazywaniu emocji rozmawia w Vivie Anna Kaplińska-Struss.

"Zaczynasz pracę w miejscu z dużą ilością butelek. To może być pociągające i zgubne", ostrzegał syna Mikołaja Marek Kondrat, kiedy otwierali sklep z winami. Z tą zgubą to trochę przesadzał, ale jak pociągająca jest to praca, niech świadczy fakt, że Mikołaj narzeczoną porównuje do słodkiego alzackiego gewurztraminera, a ojca do wina, które ma "fajny bukiet". Z Kondratem starszym i młodszym rozmawialiśmy o aktorskim domu, kłopotach wychowawczych i trudnościach w okazywaniu emocji. Nieoczekiwanie pojawili się nawet bracia Kaczyńscy.

Anna Kaplińska-Struss: Ciężko być synem Marka Kondrata?

Marek Kondrat: Pewnie. Mikołaj nie jest anonimowy. Do niczego nie dochodzi sam, bo w tle jest zawsze mit ojca. Najgorsze jest to, że musi spełnić wyśrubowane oczekiwania reszty świata. Wszystkim się wydaje, że jemu jest lepiej. A to jest pozór. Wiem to, bo sam jestem synem znanego aktora.

Mikołaj Kondrat: Jeszcze zanim zacząłem mówić, słyszałem pytanie: "A czy ty, Mikołajku, też będziesz aktorem?" Jest rodzaj presji. Ale zawsze sobie powtarzałem, że to mnie do niczego nie zobowiązuje.

- Ale zagrałeś w serialu.

Mikołaj K.: Były wakacje, nie miałem nic do roboty. Poszedłem na casting. Praca nie była zbyt ciężka, bo głównie polegała na tym, że się siedziało i czekało na ujęcie. Wtedy nie zajmowałem się niczym specjalnym. Żyłem sobie z dnia na dzień. Nie zastanawiałem się, co będę robił. Na tym etapie taki styl życia był dla mnie najwygodniejszy.

- Czy Ty czasem nie jesteś rozkapryszonym synem znanego aktora?

Mikołaj K.: To zdanie przypomina mi dyrektorki z kolejnych szkół, z których mnie wyrzucano. One mówiły: "Niech się tobie, Kondrat, nie wydaje, że ci wszystko wolno". A ja tak nigdy nie uważałem.

- Pan też jest synem znanego aktora. Co dla Pana było najtrudniejsze?

Marek K.: Miałem poniekąd łatwiej. Wyszedłem z biedy Muranowa wczesnych lat 50. A i tak, ku swojej rozpaczy, byłem wyróżniany. Dlatego obsesyjnie na podwórku rozwalałem sobie kolana i łobuzowałem, żeby być zaakceptowanym przez grupę rówieśników. Może zabrzmi to głupio, ale ja walczyłem o przeciętność.

- Bo Pana ojciec miał dość wyniosły stosunek do tak zwanego normalnego życia.

Marek K.: On poruszał się w sztucznym świecie. A dla mnie sprawy, którymi się zajmował, były kompletnie nienaturalne. Nie interesował się trudnościami życia mojej matki, która większość życia strawiła w kolejkach. On żył spotkaniami z przyjaciółmi oraz wyjściami do swojego ukochanego SPATiF-u, do klubu, gdzie miał swój stolik i przyjaciół na całej sali. Tam mógł bisurmanić, spożywając wysokoprocentowe alkohole.

- To Pana bolało?

Marek K.: Bolało. Widziałem utrapienie matki, która zawiesiła na nim całe swoje życie. Mama miała do czynienia z niespełnionym do końca aktorem. Poza tym było jej ciężko z powodu powojennego zamieszania: dziwni ludzie, dozorca ubek, nowa władza, która formowała wymyślone życie wbrew zasadom zdrowego rozsądku.

- Nigdy ojciec nie odradzał Panu aktorstwa? Nie mówił: "Marku, mnie to zżarło, tobie też to grozi"?

Marek K.: Nigdy. To jest właśnie dowód na brak kontaktu między nami. To wynikało ze straszliwej samotności w tym zawodzie. I z pewnego wstydu. Aktorstwo to koncentracja na sobie samym. Geniusz objawia się w świetle reflektorów. Wtedy wiadomo, jak się zachować. Niedawno powiedziała mi Kryśka Janda: "Jak nie mam teatru, nie wiem kompletnie, co mam robić. Teatr wyznaczał mi wszystkie zasady zachowań w życiu". Ojciec, jako dobry aktor, doskonale to wiedział: jak ma stanąć, skąd przejść, co powiedzieć. Ale na scenie. Natomiast nie miał zielonego pojęcia, kim jest jego syn, kim jest jego żona. To jest ofiara, której nikt nigdy nie bierze pod uwagę. Być żoną aktora to skazanie się na pamięć jakiegoś uniesienia z młodości, a potem trwanie przy nieszczęściu. Przy nieszczęściu, które jest egocentryczne, absolutnie skierowane na siebie.

- Pan też taki bywa?

Marek K.: Postanowiłem swoje życie poprowadzić inaczej niż ojciec. Po pierwsze nie będę miał jedynaka. Bo sam nim jestem. Po drugie byliśmy młodymi rodzicami, jak Mikołaj przyszedł na świat. Mieliśmy po 24 lata. Moi rodzice natomiast byli 40-latkami, jak się urodziłem. Więc w tym sensie przekroczyłem tradycję rodzinną. Mentalnie między mną a rodzicami była przepaść dziejowa. Oni nic nie kapowali poza tym, że mam być ubrany, nie mam się pocić i być punktualny.

- Rozumiem, że relacja Pana z synami wygląda inaczej. Dużo ze sobą rozmawiacie?

Marek K.: Zarówno Wojtek, jak i Mikołaj są dosyć zamknięci. Są błyskotliwi, inteligentni, mają kolosalne poczucie humoru i niezwykłą wstrzemięźliwość, jeśli chodzi o emocje. Ale są zamknięci w sobie. Mikołaj już w szkole średniej zaznaczył swoją indywidualność.

- Jak? Pamięta Pan najzabawniejsze sytuacje?

Marek K.: Oj, zabawne to to nie było wcale. Przenosił się kilka razy ze szkół. To był krytyczny umysł. Buntował się przeciw fałszowi, obłudzie. Wyłuskiwał pozory i głośno to napiętnowywał.

- Co takiego wyczyniałeś, Mikołaj?

Mikołaj K.: Wagarowałem, paliłem papierosy, odszczekiwałem się nauczycielom.

- Co się robi na wagarach?

Mikołaj K.: Poznaje okoliczne miejsca. Czasami zostawaliśmy w szkole i graliśmy w brydża w szatni.

Marek K.: W sumie Mikołaj był nihilistą. Abnegatem. Pokazywał wszystkim wokół: Mam swoją wolność. Będę robił, co chcę. Mówił: "Nie chcę żyć tak jak wy. Mnie to kompletnie nie interesuje".

Mikołaj K.: Dobrze się bawiłem. Nie widzę w tym nic złego. O ile nie wyrządzam krzywdy nikomu, to chyba nie jest naganne.

- Pan karał Mikołaja za tę ostentacyjną abnegację?

Marek K.: Nie. Przychodzi taki moment, kiedy nie ma argumentów. Co ja mogę zrobić, jeśli ktoś staje dęba? Można wysłać do szkoły z internatem. Ale to ślepa uliczka. Wolałem go wspierać. Stać po jego stronie. Moja żona bardziej to wszystko przeżywała.

Mikołaj K.: Tak, mama krótko nas trzymała. Tata najchętniej uznałby mnie za dorosłego w wieku sześciu lat. Ale, mówiąc poważnie, u nas szanowało się to, że każdy jest panem swojego losu. Chociaż w środku może rodzice się wściekali.

Marek K.: Oczywiście każdy rodzic chce chronić dziecko, żeby nie powtarzało jego błędów. Ale w pewnym momencie zrozumiałem, że dzieci to są kompletnie nowe byty. I nie ma co się obwiniać za ich błędy. On ma prawo wybrać, co mu przynosi szczęście. Ja mu nie pomogę w tej kwestii. Nie wiem, czym jest szczęście dla Mikołaja.

- Czym jest szczęście, Mikołaju?

Mikołaj K.: Mieć kochaną osobę przy sobie. Mieć oddanych przyjaciół. Mieć rodzinę. Cieszyć się z tego, że się wstaje rano. Nie ma co się frustrować, bo z frustracji nic nie wynika. Lubię chodzić ze znajomymi nad Wisłę i siedzieć tam w piasku. Gadamy o tym, co się dookoła nas dzieje. Czasami wygłupiamy się. Czerpiemy z siebie.

- Dzisiaj się cieszyłeś, że wstałeś rano?

Mikołaj K.: Tak, chociaż nie za bardzo o tym wiedziałem, bo byłem półprzytomny.

- Mikołaju, skończyłeś studia?

Mikołaj K.: Zaczynałem wiele wydziałów: dziennikarstwo, zarządzanie. Ale nie skończyłem żadnych.

Marek K.: Do pewnego momentu bolałem nad tym. Ale natychmiast przeczytałem parę życiorysów i jak już się upewniłem, że najbardziej wartościowe jednostki miały trudności adaptacyjne, to się wyluzowałem.

- Zamykając wątek trudnego dorastania Mikołaja, ostatecznie udało się wybrnąć z tych kłopotów?

Marek K.: Tak, chociaż teraz widzę, że stosowałem metodę strusia. Myślałem: jakoś to będzie. Dorośnie. Dziś Mikołaj ma 30 lat i kiedy widzę jego aktywność w naszej wspólnej firmie, jak biegle mówi dwoma językami, zna się na technicznych nowinkach, jak świetnie sobie radzi w czasie poważnych negocjacji handlowych, to jestem z niego dumny.

- Cała Polska pamięta Pana wzruszające przemówienie do synów na Festiwalu w Gdyni. Powiedział Pan wtedy ze łzami w oczach, jak wiele im Pan zawdzięcza, jak bardzo ich kocha i że rolę w "Dniu świra" właśnie im dedykuje. Dlaczego Pan to zrobił?

Marek K.: Spełniłem swoją głęboką potrzebę. Chciałem pokazać moim synom, jaka jest cena wrażliwości. W Gdyni coś we mnie pękło, bo po raz pierwszy ten zawód mnie dotknął tak naprawdę. Do tej pory zawsze grałem w dobrych warunkach, w kostiumie. Bez kosztów. A tu nagle rola, która się stała częścią mojego życia. Zagrałem faceta, który pod pewnymi względami był tak boleśnie do mnie podobny. Chciałem, żeby synowie to zrozumieli.

- Ale dlaczego Pan to zrobił w świetle jupiterów? Mówił Pan do nich ze sceny Teatru w Gdyni. Słyszała to cała Polska. Widziała Pana łzy.

Marek K.: No kurczę, właśnie - dlaczego...? Bo nie umiemy ze sobą gadać. Bo się wstydzę. Bo najłatwiej mi coś powiedzieć, gdy patrzą inni, gdy zapalają się światła. Wtedy jestem najszczerszy.

- Nie rozmawialiście potem o tym?

Marek K.: Nie, mężczyźni tak nie gadają. Ale sam coś podobnego przeżyłem, kiedy zobaczyłem mojego tatę w "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa. Nigdy wcześniej nie objawił mi się z taką wrażliwością, z takim człowieczeństwem, jak w tym filmie. Ja ojcu swemu nigdy nie powiedziałem, że go kocham. Jakaż to bieda...

- Wasza relacja jest inna?

Marek K.: Przytulam swoich synów. Choć nie jest to wolne od lekkiego zawstydzenia.

- To teraz, bez wstydu, powiedz, Mikołaju, co poczułeś po Gdyni?

Mikołaj K.: Wzruszyłem się bardzo. Potem nie rozmawialiśmy o tym. Są takie przeżycia, które fajnie jest mieć w sobie i już o nich nie gadać.

- A może ojciec się z czegoś tłumaczył w ten sposób?

Mikołaj K.: Nie sądzę. On nie ma nas za co przepraszać. Nigdy nie odczułem negatywnych skutków jego zawodu.

- A pozytywne? Musicie mieć w domu wesoło z takim tatą.

Marek K.: Moja żona, ilekroć jej mówiono, że ma farta, bo wesołego faceta ma w domu, mówiła: "Nie znam takiego gościa. Żyję z najbardziej ponurym drabem, jaki stąpał po tej ziemi". Brawura, żarty są na zewnątrz, dla kolegów. A dom? To miejsce ponurego wypoczynku.

- Pana młodszy syn, Wojtek, też nie został aktorem, choć występuje na scenie.

Marek K.: Musiał ze mnie emanować jakiś odruch niechęci, skoro synowie nie poszli tą samą drogą. Wojtek został przez nas zaprowadzony do szkoły muzycznej i łyknął tego bakcyla. Jest szczęśliwym człowiekiem z instrumentem w ręku, czego mu zazdroszczę. On obcuje z czymś, co jest doskonale zharmonizowane. Ja nie mogę być aktorem bez reżysera, scenariusza, kolegów. Muszę akceptować czyjeś paranoje, wredną mordę, jakiś inny punkt widzenia.

- W czym Wojtek jest podobny do Pana?

Marek K.: Ożenił się w lipcu tego roku. Z wielkiej, nieokiełznanej miłości. Tak jak ja. Ma 26 lat i swoją rodzinę. Jego żona gra na organach.

Mikołaj K.: Skrzypce i organy - zespół to jest zgrany.

- I jak Panu jest w nowej roli, teścia?

Marek K.: Świetnie, choć za nimi tęsknię. Mieszkają w Brukseli. Ale mamy fajne relacje. Zawsze jak mają koncert, to z przyjaciółmi organizujemy wyjazd do Brukseli.

Mikołaj K.: Bardzo fascynują mnie organy, na których gra moja bratowa. To jest jednak kosmiczne urządzenie. Wygląda to jeszcze bardziej skomplikowanie niż samolot. Nie wiem, jak Ewcia sobie z tym radzi.

- Tęsknisz za bratem?

Mikołaj K.: Nie ma go już trzy lata. Ale maile są. Wolę mieć brata dalej i szczęśliwego niż blisko nieszczęśliwego.

- Powiedziałeś, że szczęście to mieć przy sobie kogoś bliskiego. Masz kogoś takiego?

Mikołaj K.: Tak. To osoba, którą znam od 16 lat. Moja dziewczyna, Kasia, jest stomatologiem.

Marek K.: Stomatolog i grabarz zawsze pracę znajdzie.

- Już 16 lat temu wiedziałeś, że to kobieta Twego życia?

Mikołaj K.: Nie. Przewędrowałem różne licea. Spotkaliśmy się przypadkiem po maturze i tak to się zaczęło. Musiałem nieźle o nią walczyć.

- Szaleństwo jakieś dla Kasi zrobiłeś?

Mikołaj K.: Mieliśmy się spotkać w Toskanii. Okazało się, że nie ma biletów lotniczych. Wsiadłem w samochód i pognałem do niej. Starym fiatem uno, więc do dziś uważam, że ryzykowałem życie.

- A ona czym Ci imponuje?

Mikołaj K.: Znosi mnie. To już jest coś. Bo trudny jestem na co dzień. Bałaganiarzem jestem. Z mieszkania w dwie godziny potrafię zrobić jesień średniowiecza.

- Gdybyś miał użyć winnych metafor, to jak opisałbyś Twoją dziewczynę?

Mikołaj K.:Kiedyś szampan, bąbelki. A teraz przyrównałbym ją do alzackiego gewurztraminera. To wino, które ma w sobie dużo słodyczy i dużo tajemniczych zapachów. To jest wino, które można pić do ostrych serów, mimo iż jest słodkie. Jest w tym pewna perwersja.

- Wierzysz w miłość dozgonną?

Mikołaj K.: Nie wierzę. Miłość to nie jest japoński samochód. Ona zawsze prędzej czy później się popsuje, jeśli się o nią należycie nie zadba. Trzeba wymagać od siebie, od drugiej osoby.

- Jak dbasz o ten związek?

Mikołaj K.: Jestem podporą. Staram się robić drobne, miłe gesty. Nasza recepta na kryzysy: wyluzować się.

- Dlaczego nie wziąłeś ślubu, jak brat? Co Cię powstrzymuje?

Mikołaj K.: Lubię, jak coś jest w zawieszeniu. To bardziej prowokuje, żeby o to dbać. Nie lubię kwitów, przypieczętowania.

- Jak się Pan czuje z tym, że Pana koledzy z czasów dzieciństwa będą Panem rządzić?

Marek K.: Bracia Kaczyńscy kręcili "O dwóch takich, co ukradli księżyc", a obok ja grałem w "Historii żółtej ciżemki". Byli zawsze i wszędzie z mamą. Do dzisiaj mama im ciągle towarzyszy. Byli wtedy potwornymi łobuziakami. To rozrabiaki pierwszej wody, ale też niezwykle błyskotliwi i inteligentni. Teraz są nieco podtatusiali, choć podejrzewam, że element destrukcyjny nadal w nich siedzi.

- Pamiętasz, Mikołaju, pierwszą lekcję biznesu, jakiej udzielił Ci ojciec?

Mikołaj K.: Pierwsza lekcja? Że trzeba zasuwać. Zanim zaczęliśmy prowadzić rodzinny interes, pracowałem sześć lat w firmie ubezpieczeniowej. To był mój pomysł. Wstałem któregoś dnia rano, kupiłem gazetę, znalazłem ogłoszenie i zatrudniłem się.

- Naprawdę chciałeś być agentem ubezpieczeniowym? Sztywnym panem z teczką?

Mikołaj K.: Nie miałem potrzeb, żeby robić coś odjazdowego. A ta praca w sumie nie była sztywna. Wiele się nauczyłem. Poznałem świetnych ludzi.

- To były Twoje pierwsze zarobione pieniądze?

Mikołaj K.: Nie. Kiedyś udzielałem korepetycji z matematyki. Lubiłem to. Kilkoro dzieciaków dzięki mnie dostało się do liceum.

- To duże ryzyko oddać synowi sklep do prowadzenia?

Marek K.: Mikołaj posiadł wiedzę, ma wielkie chęci. Możliwości są. To dlaczego się bać? Nie lękam się specjalnie.

Mikołaj K.: To nie jest prezent, który dostałem od ojca i mogę sobie zrobić, co chcę. Tu liczy się konkret. Jestem z tego rozliczany. To jest wyzwanie.

Marek K.: Gdybym wiedział, że to ma zmienić Mikołaja, to bym tego mu nie dawał. Ale wiem, że go to nie zepsuje. Moi synowie ciężką pracą zasłużyli na to, co mają. Wojtek też na swój sukces zasłużył. Jego profesor, Arutunian, powiedział, że poza talentem wniósł do swego belgijskiego środowiska wiele ładu, spokoju i szacunku.

Myślę, że moi synowie nie są rozpieszczeni. Są serdeczni dla innych ludzi i nie podkreślają, że ich stać na więcej niż innych rówieśników. Nie chodzą do ekskluzywnych knajp i dyskotek. My nie gromadzimy przedmiotów. Natomiast zwracam uwagę synów na jakość życia. Jestem wierny ludziom, nie przedmiotom. Nie interesuje mnie dostatek, który objawia się w jakichś gadżetach, choć lubię wygodne życie.

- Prowadzicie razem interes winny, to porozmawiajmy o winie. Pana pierwszy kieliszek?

Marek K.: Matura. Marne wino.

- A pierwszy kieliszek Mikołaja?

Mikołaj K.: Nie pamiętam.

Marek K.: Za to ja dobrze pamiętam. Musiałem interweniować. Poszukiwałem Mikołaja w różnych miejscach. Ostatnio mówię mu: "Zaczynasz pracę w sklepie z dużą ilością butelek. To może być pociągające i zgubne". A on na to: "Ale tato, w naszym domu nigdy tego nie brakowało". I pomyślałem sobie: to prawda. A cóż ja robiłem w swoim życiu? Biesiada była na porządku dziennym. Po przedstawieniu w Dramatycznym, bez wiedzy żony, ściągałem koleżków i balanga trwała do czwartej rano. Wydawało mi się, że to jest cholernie wesołe i fajne. Ale co oni o tym myśleli, to już nie wiem.

Mikołaj K.: Rodzice byli w tym wieku, co ja teraz, albo jeszcze młodsi. Mieli sporo znajomych wokół, to było sporo balang. Pamiętam też, że jak przedszkole było zamknięte, bo była różyczka lub ospa, to dużo siedziałem w teatrze. Aktorzy tam przesiadywali, czy coś mieli do roboty, czy nie. Grali w kości. Ja sobie to miło wspominam. To był zaczarowany świat.

- Trudno prowadzić firmę handlującą winami? Alkohol chyba wciąż jest tabu w Polsce.

Mikołaj K.: Alkohol powiązany z frustracjami - to jest alkoholizm. We Francji pije się dwa razy więcej alkoholu i nie ma tam alkoholizmu na taką skalę, jak u nas. Ale coraz więcej osób się interesuje winami. Coraz więcej ludzi chce się cieszyć tym alkoholem i nie traktuje tego w kategorii: "kupić flaszkę i się nią upić".

Marek K.: O winie możemy rozmawiać godzinami. Czasami mówi się o nim bardzo poetycko, czasami nie. To są określenia winiarskie: czuję szmatę, czuję lukrecję, tytoń, skórę, czekoladę.

- Gdybyś miał, Mikołaju, Twojego ojca opisać tak, jak opisuje się wina?

Mikołaj K.: Porównałbym go do bardzo szlachetnego wina o zharmonizowanych, bogatych nutach. Byłoby to wino dojrzałe, o zbudowanej strukturze. Gdzie żaden smak się nie wyłamuje wyraziście, a wszystkie razem tworzą fajny bukiet.

- Mikołaju, co zawdzięczasz ojcu?

Mikołaj K.: Siebie. Dużo zrozumiałem, obserwując go. To dobry człowiek. On nauczył mnie radości życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji