Artykuły

Barbara Wypych: Aktorstwa nie da się nauczyć

- W szkole dojrzałam do tego, żeby przekraczać granice, pokonywać niewygody, jednocześnie nie zmuszając się do niczego - mówi łódzka aktorka, laureatka Grand Prix Festiwalu Szkół Teatralnych.

33. edycja Festiwalu Szkół Teatralnych należała do Barbary Wypych. Studentka łódzkiej Szkoły Filmowej zdobyła Grand Prix dla wybitnej osobowości scenicznej, nagrodę publiczności dla Najbardziej Elektryzującej Aktorki oraz nagrodę łódzkiej prasy.

Izabella Adamczewska: Poszła pani do teatru i pomyślała: "Będę aktorką"?

Barbara Wypych: Nie, rzadko bywałam w teatrze. Pierwszy raz byłam na "Calineczce", kiedy miałam pięć lat. Po przedstawieniu wbiegłam na scenę. Mama chętnie to dziś wspomina. Ale zaczęło się od scholi przy parafii św. Józefa w Kaliszu. To siostry zakonne zauważyły mój potencjał. Głównie muzyczny - skończyłam szkołę pierwszego stopnia w klasie fortepianu, drugiego w klasie fletu poprzecznego. Instrumentalistką nigdy nie chciałam być. Marzyłam o karierze śpiewaczki operowej! Konkurencja była za duża. Do pójścia na egzaminy do szkół teatralnych zachęcali mnie koledzy. Mama odradzała. Uważała, że to hermetyczne środowisko, trudno się utrzymać w branży. Poszłam na zajęcia przygotowawcze do prof. Włodzimierza Garsztki, polonisty, który działał w Laboratorium Grotowskiego i prowadził amatorski teatr. Początkowo odniósł się do mnie sceptycznie. Uważał pewnie, że zależy mi na serialach, karierze. Później odbyłam kilka konsultacji u kaliskiej aktorki Kamy Kowalewskiej, która bardzo sprzyjała moim marzeniom.

Wybrała pani łódzką Szkołę Filmową, nie warszawską Akademię Teatralną. Dlaczego?

- Do Akademii Teatralnej się nie dostałam. W Krakowie nie przeszłam części sprawnościowej. A właśnie na PWST zależało mi najbardziej. Oczywiście nie miałam pojęcia, jakie są polskie szkoły aktorskie. Krakowska uchodziła za uczelnię artystyczną, poza tym Piwnica pod Baranami... Do Łodzi miałam już nie jechać, byłam rozczarowana porażkami.

Opowieści o egzaminatorach, którzy każą kandydatom grać jajko na miękko, to legenda?

- Krążą takie plotki, ale ja nie dostałam takiego zadania. W komisji byli: prof. Michał Staszczak, prof. Alicja Panek, prof. Agnieszka Kowalska, prof. Mirosław Henke. Najpierw śpiewałam piosenkę ludową, utwór Kapeli ze Wsi Warszawa. W Krakowie kazali mi do niej tańczyć. Jak prof. Globisz zobaczył, co wyczyniam, to zapytał z politowaniem: "Czy pani widziała kiedykolwiek taniec ludowy?". W Łodzi tańczyć nie musiałam. Przeszłam do drugiego etapu i mówiłam m.in. monolog Balladyny. Starałam się wyglądać jak najskromniej - najczęstszy błąd dziewczyn to ekstrawaganckie stroje, wymyślne fryzury, krzykliwe makijaże i buty na wysokich obcasach. Trudno wtedy o autentyczność. Dlatego poszłam na egzamin w małej czarnej za kolana i z upiętymi grzecznie włosami. Ale kiedy śpiewałam kolejną piosenkę, tym razem z podkładem, tak bardzo starałam się dobrze wypaść, że interpretowałam utwór również ruchem rąk. Prof. Mirowska poprosiła, żebym założyła ręce za głowę. Wykonałam polecenie, a sukienka powędrowała do góry, zdecydowanie ponad kolana, biust wydał się jeszcze większy, a śpiewane "Soplicowo" nabrało innego wymiaru. Wiem od kolegów, że prof. Staszczak odwrócił się wtedy do obserwujących egzamin studentów, mających niesamowity ubaw z biednej rekrutantki, i pokazał im znak "OK". Dostałam się jako 21. A miejsc było 25.

Były momenty załamania?

- Szczególnie trudny był pierwszy semestr. Każdy się porównuje do innych, a to wielki błąd. Brak akceptacji, również ze strony profesorów, może zablokować, zatrzymać w rozwoju. Pracujemy całym ciałem i głową. Jeśli efekty się komuś nie podobają, jest to bardzo bolesne. Pokutuje stereotyp, że aktorki powinny być piękne, a przecież nie tylko piękno może być atrakcyjne. Czy w teatrze chcemy patrzeć tylko na nie? W szkole dojrzałam do tego, żeby przekraczać granice, pokonywać niewygody, jednocześnie nie zmuszając się do niczego.

Za każdym razem, kiedy dostaję nową rolę, wydaje mi się, że nie podołam. Tego zawodu nie da się nauczyć. Każdego materiału się boję, z każdym wiąże się konfrontacja.

Rolę Withy w "Kamieniu" zbudowała pani świetnie.

- Grzegorz Wiśniewski jest znakomitym reżyserem. Od początku była między nami chemia. Ma doskonałą metodę pracy nad rolą. Proponuje na początku pracę merytoryczną: napisanie prehistorii postaci, wymyślenie jej monologów wewnętrznych, nawet przeżyć erotycznych. Jakie książki czytał bohater, jakiej słuchał muzyki? Już na takim etapie przychodzą do głowy sytuacje psychologiczne, które można wykorzystać w spektaklu.

Praca nad "Kamieniem" była trudna. Grzegorz wrzucił nas na głęboką wodę, na scenę trafiliśmy już po tygodniu. Dostałam rolę babci. Nie wiedziałam, jak ją wypełnić, pojawiło się ryzyko, że wpadnę w kicz. Oglądałam filmy, w których grali seniorzy. Poszłam na Piotrkowską, żeby podglądać, jak się poruszają starsze panie. Budowanie roli zaczęło się od sposobu, w jaki jedna z kobiet ułożyła dłonie. Z któregoś z wywiadów zapożyczyłam sposób mówienia... To były impulsy. Przez cały czas pracy nad "Kamieniem" nie spotykałam się z nikim, wciąż byłam w teatrze. Za każdym razem, kiedy udało mi się odkryć emocje w jakieś sekwencji w spektaklu, nie mogłam spać. Pierwszy pokaz przedpremierowy był wyjątkowo trudny, bo wśród publiczności siedział pijany widz i nieustannie komentował.

"Odkryć emocje"?

- Kiedy pracuje się w zmęczeniu i bezsilności, bez wiary, że uda się wykrzesać coś prywatnego, przychodzi wreszcie moment, w którym coś się uwalnia. Na przykład dochodzi do wymiany energii z partnerem i zaczyna się "lecieć". W "Kamieniu" gram scenę z Kają Walden, z którą przez trzy lata studiowałam, którą dobrze znam, i nagle zaczęłam wierzyć, że Kaja jest moją wnuczką, a ja jej babcią. Niesamowicie mnie to wzrusza. Odkryłam, co to jest "pamięć emocjonalna", którą opisuje Stanisławski. To niezwykłe, że moje ciało potrafi zapamiętać i odtworzyć wypracowany wcześniej stan. Moja rola w "Kamieniu" zaczyna się od sceny, w której wchodzę pod stół z określoną emocją. Przed pierwszym pokazem nie chciałam z nikim rozmawiać, bo bałam się, że zejdzie ze mnie potrzebne napięcie. A teraz wybija siódma i po prostu wchodzę pod stół ze łzami w oczach.

Cieszę się, że pokaz "Kamienia" w trakcie festiwalu nie był ostatni. Dostaliśmy zaproszenie do Teatru Nowego w Poznaniu i na Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych ITSelF w Warszawie. Marzę o tym, żeby ten spektakl wszedł do repertuaru jakiegoś teatru.

Napisała pani w swoim biogramie, że w teatrze nie lubi pani chaosu.

- Rzadko jest uzasadniony. Sprawia, że widz czuje się zagubiony, nie pozwala wybrzmieć najważniejszym kwestiom. W krzyku i harmidrze tracimy i teatr, i myśl. Do tego dochodzi wszechobecna nagość, pozbawiona znaczenia, prowokująca. Dlatego tak bardzo cenię to, co proponuje Grzegorz Wiśniewski. Kiedy obejrzałam w trakcie Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych "Wyczerpanych" Claude'a Bardouila wiedziałam, że takiego teatru nie chcę. Z "Kamieniem" byliśmy na Międzynarodowym Festiwalu "SETKÁN"/ENCOUNTER" w Brnie. Z niektórych spektakli wychodziliśmy zażenowani, tyle proponowano obsceny. W trakcie konferencji ci studenci przekonywali, że wiedzą, w co się angażują, że nagości wymaga od nich sztuka. Młodymi ludźmi łatwo manipulować.

Czy po sukcesie na Festiwalu Szkół Teatralnych dostała pani jakieś propozycje pracy?

- Tak, kilka propozycji etatów w teatrach. Wciąż się waham, bo stałe umowy o pracę ograniczają. A ja jeszcze nie wiem, co bym chciała robić. Cały mój rok jeździ teraz na castingi do Warszawy. Nie ukrywamy przed sobą terminów przeglądów, jak to czasem bywa, jedziemy razem, często kilkoma samochodami. Wczoraj byliśmy na castingu do filmu o Beksińskich. Staram się o rolę Patrycji, materialistki, której imponują obrazy młodego Beksińskiego. Liczę na zaproszenie na casting do filmu o Kantorze...

Zagrała pani w "Paniach Dulskich" Filipa Bajona. Z Krystyną Jandą, Katarzyną Figurą i Mają Ostaszewską.

- Dostałam rolę "Kokoty". Właściwie gra mój biust. Dzieliłam garderobę z panią Krystyną Jandą i panią Katarzyną Herman. To było niesamowite doświadczenie.

Po festiwalu nawiązałam też nową współpracę z agencją aktorską. Tą samą, z którą współpracuje Maciej Stuhr, Katarzyna Herman, Agata Buzek czy Marieta Żukowska.

To konieczne?

- Agencje są bardzo pomocne. Rozsyłają informacje o castingach, mają kontakty z reżyserami. Jeśli aktor dostanie rolę, zabierają około 20 proc. z wynagrodzenia, ale to i tak się opłaca. Nienawidzę castingów, mam wrażenie, że jestem bardziej teatralna niż filmowa, a w filmie często potrzebne są oszczędne środki.

Na co pani wyda to 19 tys. nagrody?

- Zamierzam w siebie dalej zainwestować. Kurs języka angielskiego, być może prawo jazdy na motor... Marzę o kursie tanga argentyńskiego. I wakacjach! Nie miałam ich od dwóch lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji