Artykuły

Nowoczesna corrida... miłości

"Carmen" w reż. Roberta Skolmowskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Stefan Drajewski w Głosie Wielkopolskim.

Około dwieście osób na scenie, wojskowe samochody terenowe, byki o motocrossowej mocy - wszystko po to, by na nowo opowiedzieć historię tragicznej miłości Carmen. Wielu reżyserom wydaje się, że wystarczy odrzucić hiszpański kostium dzieła, aby nabrało ono współczesnych znaczeń. I tak wpadają w pułapkę. Ale Robertowi Skolmowskiemu, reżyserowi z Poznania, udało się ją ominąć.

Skolmowski wykorzystał naturalne możliwości wrocławskiej Hali Ludowej i rozegrał "Carmen" na arenie okolonej drucianym płotem, której pilnowali uzbrojeni żołnierze. Wymyślił świat, w którym i dziś może rozegrać się historia miłości Carmen do Don Jose i Escamillo (choć z pewnością będą nosić inne imiona), w którym ludzie walczą o swoje ideały, nie bacząc na sposoby i środki, do jakich muszą się uciec, by je osiągnąć. Jaki jest zatem ten świat? Raczej okrutny: bohaterowie noszą paramilitarne uniformy, jeżdżą wojskowymi samochodami, noszą ni to baskijskie berety i chusty-arafatki zakręcone wokół szyi, inni - długie skórzane płaszcze. Momentami arena przypominała bardziej obozy wojskowe lub dla uchodźców, które znamy z ekranów telewizorów, niż hiszpański stadion, na którym rozgrywają się corridy.

Jak w tym świecie odnaleźli się bohaterowie dziewiętnastowiecznej opery? Znakomicie. Przede wszystkim, są bardzo współcześni. Carmen przypomina raczej wyzwoloną kobietę z kręgów walczących (nieważne o co). Momentami kojarzyła mi się w włoskimi terrorystkami zdecydowanymi na wszystko w imię wolności, a chwilami z bezwzględną business woman, która doskonale wie, czego od życia chce. Don Jose wpisuje się w stereotyp współczesnego mężczyzny, słabszego od kobiety, mniej zdecydowanego, bardziej rozklejonego. A Escamillo? Wokół nas nie brakuje torreadorów (w kolorowych magazynach dla kobiet określanych jako macho), którzy miast z bykami walczą ze zdobyczami nowoczesnej techniki.

Skolmowski konsekwentnie pilnuje, aby jego świat był spójny, a bohaterowie czuli się w nim naturalnie. Nie zapomina jednak o tym, że realizuje dzieło historyczne. Zostawia więc pewne znaki - łączniki, jak choćby prawdziwy torreador z Walencji, który walczy na oczach gawiedzi z bykami..., ale na motocyklach (rewelacyjni w tej scenie motocrosiści); jak finałowa sceną w której Don Jose zabija Carmen (przypomina ni mniej ni więcej tylko corridę).

Czy na tych zabiegach nie ucierpiała muzyka Bizeta? W żaden sposób. Bardzo dobrze brzmiała orkiestra pod czujnym okiem Ewy Michnik i w niczym nie przeszkadzał jej hałas jeżdżących samochodów oraz motorów. Śpiewacy dzięki mikroportom mogli skupić się na grze aktorskiej, bo chociaż od widowni dzieliły ich dziesiątki metrów, obserwowani byli przez kamery, które przekazywały zbliżenia twarzy na wielkie telebimy. I tu zaczyna się kłopot. Kiedy śledziłem ich grę na arenie, wydawało mi się, że tworzą bardzo dobry teatr, ale kiedy przenosiłem wzrok na telebim, wrażenia pryskały. Zwłaszcza w przypadku Carmen (Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak) i Micaeli (Ewa Czermak). Trudno uwierzyć, że jedna jest młodą ognistą cyganką (w libretcie) lub terrorystką, a druga gąską z prowincji. O ile Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak broniła się swoim śpiewem, o tyle Ewa Czermak drażniła ostrym a nawet brzydkim głosem. Głosem mógł zauroczyć Valentin Prolat (jako Don Jose), tenor z Czech.

Dwunasta realizacja wielkiego widowiska Opery Dolnośląskiej w Hali Ludowej zakończyła się sukcesem artystycznym i - jak sądzę komercyjnym. Na widowni i w foyer słychać było tradycyjnie licznie przybyłą z Niemiec publiczność. Po raz pierwszy, dzięki Internetowi, na premierę przyjechała wycieczka z Chin.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji