Artykuły

Jestem dobrą aktorką, nie - gwiazdą

Choć od filmowego debiutu w 1952 roku zagrała w około 50 filmach, Nikifor będzie jej pierwszą główną rolą. Główną!? Krystyna Feldman nie dzieli ról na główne, epizodyczne lub drugoplanowe. Z aktorką rozmawia Paweł Wieczorek z Przekroju.

PAWEŁ WIECZOREK: Jest pani gwiazdą.

KRYSTYNA FELDMAN: Nie! Boże święty! To najgorsza rzecz, którą mogłabym usłyszeć. Ja się czuję dobrą aktorką. Najgorszy spektakl jest wtedy, gdy jest jedna gwiazda, a reszta sobie biega.

Ale mistrzynią drugiego planu pani jest. I to od lat.

- Nie. Ja nigdy tego tak nie dzieliłam. Rola to rola. Lubię być człowiekiem, który coś przekazuje. Ciepło, spokój, wściekłość. Przecież w każdym z nas siedzi i dobro, i trochę tego zła. Jak postać jest czarna, to do tej czerni trzeba trochę bieli wlać. Do bardzo pozytywnej - wlać troszkę czemi. Żeby postać stała się pełnym człowiekiem. Nie można więc grać byle jak. Epizod czemuś służy. I trzeba dać z siebie wszystko. Jeszcze bardziej niż w głównej roli.

Czyli grając główną rolę w filmie o Nikiforze, odpoczywa pani?

- No niee, to nie rola na odpoczynek, o nie.

Ale gdy ten film wejdzie na ekrany, nieuchronnie będzie pani gwiazdą.

- Jest takie kąśliwe i nieprzyzwoite powiedzenie: raz da i już gwiazda. Mnie uczono pokory wobec zawodu. Bo w teatrze musi być dyscyplina, przede wszystkim wewnętrzna.

Trudno panią skojarzyć z dyscypliną, podporządkowaniem się.

- W pracy jestem bardzo zdyscyplinowana. Respektuję uwagi reżysera, nie wejdę na plan filmowy nieprzygotowana, nie przyjdę na ostatnią godzinę do charakteryzacji. Mnie nie trzeba szukać jak aktora, który na plenerach nocą wędrował od pokoju do pokoju, aż w końcu gdzieś się złożył zmorzony wodą ognistą.

Pani nie używała takiej wody?

- To dla mnie może nie istnieć. Owszem, czasem jakiś koniak. No, nie powiem, byli świetni aktorzy, zarazem świetni alkoholicy. Bo to jeden dla kurażu, drugi dla katharsis. Ale niestety - przedwcześnie skończyli.

Pani debiut w teatrze we Lwowie w 1937 roku to była rola chłopca, w bajce. Potem nieraz grała pani mężczyzn.

- Bardzo się sobie podobam jako mężczyzna z wąsami. Naprawdę jest mi z nimi dobrze. Nie z wielkimi, z takimi ładnymi małymi.

Pani mężczyznę gra czy stara się nim być?

- Przede wszystkim trzeba zagrać człowieka, muszę w człowieka wejść.

Ale ten człowiek jest mężczyzną.

- Dlatego to są specyficzne role. Jeżeli w postaci jest coś kobiecego, to mogę do niej przemycić coś swojego. Ale ja ani nie mam, ani nie umiem podać recepty na granie mężczyzny, szwarccharakteru, matki. Trzeba wczuć się w postać i jakoś ją uprawdopodobnić. Jeżeli chodzi o samego Nikifora, którego jeszcze przecież dużo ludzi pamięta, to nie mogę zapominać, że chodził nieudolnie, że miał

sztywne palce, że miał część języka przyrośniętą do podniebienia.

Ktoś pani tłumaczył, w jaki sposób on mówił?

- Z ogólnego opisu to Nikifor bełkotał. A bełkotać można różnie.

Pani jak bełkocze?

- Musiałam pamiętać o tej wysuniętej wardze Nikifora. Musiałam coś zrobić, żeby ten język przynajmniej częściowo był nieruchomy.

To pamiętanie nie przeszkadza w grze?

- Właśnie do takiego stanu trzeba się doprowadzić, żeby nie przeszkadzało. Potrzebne jest zżycie się z postacią - ja cały czas byłam Nikiforem. Co dalej, to będzie film i niech ludzie osądzą.

Nadal chce pani zagrać Papkina?

- Już nie. Nie wiem, czy to normalne, czy nienormalne, ale przez całe życie teatralne czegoś takiego raczej nie było, że chcę grać to lub tamto. Były takie role, które bardzo kochałam, ale żebym koniecznie coś musiała zagrać? Nie wiem, no może ja jestem, no hm...

Zwariowana?

- O, o! Właśnie. Coś w tym na pewno jest.

Może każdy jest trochę zwariowany?

- No i dobrze, bo inaczej byśmy byli tak strasznie nudni. Bo dlaczego ja się uparłam, że nie będę miała lodówki? Przecież to można nazwać idiotyzmem. Naprawdę zbzikowana jestem. Ale może właśnie to mnie utrzymuje.

Nie ma pani lodówki, więc pani nie gotuje?

- Jestem na to zbyt niecierpliwa. Bo weźmy, dajmy na to, takie ziemniaki. Albo jajka na twardo. Ja bym chciała, żeby one były gotowe już po włożeniu do wody. To jest niemożliwe. Więc nie lubię gotować.

To co pani je?

- Ostatnio parę razy gotowe gołąbki czy coś innego. Masę tego jest teraz w sklepach. Można kupić wszystko. Ale już zaczynam chodzić. A jak chodzę, jem gdzie popadnie.

Jest pani córką Ferdynanda Feldmana, znanego lwowskiego aktora.

- Byłam mała, jak ojciec umarł, więc go nie pamiętam. Ale w mieszkaniu było bardzo dużo portretów ojca. Był ojciec jako Napoleon. Albo taki pastelowy portrecik jako diabła z "Zaczarowanego koła". Pytałam tak zwanej dziewczyny do dzieci, kto to jest? Mówiła: "Wiesz, to jest taki cesarz, twój tatuś. A to jest taki diabeł, twój tatuś". Więc ja nie wiedziałam, czy mój tatuś to diabeł, czy cesarz.

Potem ojczym, Emil Mayer, umieścił panią w szkole handlowej.

- Miałam 14 czy ileś lat i w ogóle nic w tej szkole nie rozumiałam. I ja, jako niezawisła natura, któregoś dnia wyszłam z dużej przerwy, wziąwszy książki, i sprzedałam je u jakiegoś antykwariusza. Zrobiłam sobie wyprawę do mamy na wschód, gdzie ojczym był dyrektorem dóbr rybnych (bo to same stawy były). Trzeba mieć jakiegoś fioła, żeby się puścić w taką podróż.

Grała pani w czasie wojny?

- Ja nawet przyszłam do teatru we Lwowie, ale trafiłam na odczytanie jakiegoś wiernopoddańczego listu do Stalina. To się odwróciłam na pięcie i wyszłam. Mieszkaliśmy wtedy niedaleko Lwowa, w takiej urzędniczo-kolejarskiej miejscowości. Posługiwałam trochę u pani kolejarzowej. O, kolejarz wtedy był wysoko postawiony! A to się ogródek skopało, a to drzewo porąbało. Za jedzenie, nie za pieniądze.

Za jedzenie pani namalowała tam portret.

- Aaa, tak! Uziębłowska była taką otyłą panią (no, z pięknością nic wspólnego) i zażądała sobie, że ona tam musi być taka wąska. Wysiliłam wszystkie moje zdolności i wyszła jak linijka. Podobało jej się. Bardzo. No, ale bolszewicy wszystko o człowieku wiedzieli. Dostałam wezwanie, że mam pracować w swoim zawodzie, a jak nie, to muszę teatr założyć.

Założyła pani?

- W Zimnej Wodzie. Ściągałam młodzież, same polskie dzieci, w porozumieniu z księdzem. Ludzie chodzili, jak nie wiem co. "Zemstę", "Panią Dulską" graliśmy.

A jak weszli Niemcy, to zakochał się w pani piekarz z Monachium.

- Okrutnie się zakochał. Chyba miał na mię Walter. Oficer jakiś bodaj. To już nie był młodzik, a dla mnie wtedy był zupełnie starzy. Tak dalece się zakochał, że chciał zdezerterować i zostać.

Pani chciała tego?

- No, na litość Pana Boga, to był Niemiec! Tak żeśmy go z mamą błagały, żeby Führera nie opuszczał. Niech jedzie na front i broni nas przed komuną! Pojechał więc i nie wrócił, dziękuję, ale jakby u nas dezertera złapali, to by nas wszystkich rozstrzelali.

Pani była wtedy łączniczką w Armii Krajowej.

- Ludzie mniej więcej się znali, wiedzieli, kto jest patriotą. Tak więc w obecności pana, o którym na 40 kilometrów widać było, że to oficer po cywilnemu, złożyłam przysięgę.

Miała pani broń?

- Tak. Ale jak po wojnie ewakuowaliśmy nasz teatr z Lwowa do Katowic, to trudno było broń przewozić, bo po jej odkryciu wszyscy wyjechaliby w odmiennym kierunku.

Ukryła ją pani?

- Zakopałam. W piwnicy tej willi, gdzieśmy mieszkali. Amunicję się wyrzuciło. Już wtedy mądrzejsza byłam od tej pani policjantki z Łodzi, bo rozpoznawałam, jaka amunicja jest ostra.

Co pani zakopała? Pistolety czy karabiny?

- To były granaty, dużo granatów. Może są tam jeszcze? Chyba że potem wybuchły i rozniosły tę willę. Tego ja nie wiem.

W Katowicach nie tylko pani grała, lecz także pisała nowele.

- Należałam do klubu młodych pisarzy. Miała być moja książka wydana, ale ja wtedy uciekłam z tego miasta, bo już trudno było wytrzymać. Straszne mieszkanie, brudne i czarne.

O czym były te opowiadania?

- Wszystkie o wojnie i okrucieństwach. Jeszcze człowiek był pod tym wrażeniem i musiał się wypowiedzieć. Na ile wtedy mógł, oczywiście, bo tylko człowiek głupi mógł uwierzyć, że myśmy byli wolni. Ci, którzy wierzyli i wstąpili do partii, żeby coś dobrego i mądrego zrobić, to szybko skończyli w kryminałach albo z kulą w głowie.

Co pani wtedy czuła?

- Obrzydzenie, absolutne obrzydzenie.

Ale trzeba było jakoś w to trochę wejść. "Pamiątka z Celulozy", pani pierwsza rola filmowa, dewotki zresztą, to przecież był jednak film propagandowy.

- No był, ale innych nie mogło być. Nie było jednak tak, że mieliśmy przymus zapisania się do partii.

Debiutując w filmie, była pani mężatką. Mąż, aktor Stanisław Bryliński, był od pani starszy o jakieś 30 lat. Jak się państwo porozumieliście?

- Raz, że bardzo ciekawie o teatrze opowiadał, miał dużą wiedzę, uczył mnie. Troszkę też mi to imponowało, że taki starszy pan zaprasza mnie na kawę, do domu odprowadza.

Mąż umarł w 1953 roku. Dlaczego pani drugi raz nie wyszła za mąż?

- Bo nie znalazłam nikogo, kto by mnie zainteresował. Nawet nie chodzi o to, czy mi się ktoś podobał, czy nie. Musi być w człowieku coś. Żebyśmy mieli te same zainteresowania, nawet żeby kłótnie były o coś, a nie, że zupa przesolona albo że nie ma czystych skarpetek.

Nie mogli dorównać do wzorca, który zostawił pierwszy mąż?

- Widocznie tak.

Wtedy pracowała pani w Teatrze Nowym w Łodzi. Potem Teatr Powszechny w tym samym mieście, później Nowa Huta, Szczecin. Wreszcie od 1975 roku do dziś - Poznań. Znów pani konspirowała.

- Młodzież z uniwersytetu przyszła do mnie z petycją do podpisu, żeby msza święta w radiu była. Potem podobny protest, gdy milicja weszła na teren uniwersytetu. Podpisywałam. No i tak się już zrobiło, że druki przechowywałam. Kiedyś przyszło do mnie trzech panów. W dżinsach. Od razu wiedzieli, gdzie szukać. Pewnie wtyczkę mieli. Jeszcze poprosili o klucz od piwnicy. Ja mówię: Nie podrzućcie mi tam czegoś. I zobaczcie, czy z roweru powietrze nie uciekło.

Zobaczyli?

- Powietrze uciekło. Więc im powiedziałam, że tam pompka jest, to czemu nie napompowali? Zdenerwowała mnie ta rewizja, bo jakim prawem pętają mi się po domu obcy ludzie? Ja tam na półce mam wciąż wydane tomy mów i rozkazów Piłsudskiego. Powiedzieli, że zostawią, bo przedwojenne.

Ma też pani portret Marszałka.

- Bo był to człowiek mądry. Mógł być i kontrowersyjny, ja nie wiem tego, nie zajmowałam się takimi rzeczami. Ale był to człowiek, który całe swoje życie rzeczywiście dla Polski poświęcił. Samochodu nie miał, akcji nie miał, dom w Sulejówku dostał od żołnierzy.

Mógłby być wzorem dla polityków teraz?

- Tak, absolutnie, mógłby być wzorem znakomitym, mógłby być wzorem dla wszystkich. Teraz mam tylko jeden autorytet. To jest Ojciec Święty. Nawet trudno te jego zalety wymienić, bo on jest sam jedną wielką chodzącą zaletą. Otwarty dla wszystkich, serdeczny dla wszystkich. No przecież to jest pierwszy papież, który w ten sposób odniósł się do judaizmu.

Właśnie, przecież w pani też płynie żydowska krew.

- Tak jest, mój ojciec był Żydem wychrzczonym. W czasie wojny wystarczył jeden donos i getto murowane.

Bała się pani?

- Nie! Absolutnie nie!

Nie bała się pani, bo ufała ludziom, czy nie obawiała się getta?

- Nie wiem, może to jest coś innego. Jakoś ta komórka strachu we mnie nie działa. Chyba więcej mama się o mnie bała.

Ma pani jakiś sentyment do judaizmu?

- A i owszem. Przecież Stary Testament to przypowieść do Nowego Testamentu, trzeba się tylko dobrze wczytać. Papież mówi: "nasi starsi bracia". Jakby się człowiek na to nie zapatrywał, to Jezus był Żydem.

Czy pani podejście do ludzi też ma związek z wiarą?

- Na pewno mi z nią łatwiej. Bo muszę przyznać, że ja lubię ludzi.

Jak lubić ludzi? Nie mówię, że nie dają się lubić, ale jeśli ktoś nie lubi, to co by pani mu podpowiedziała?

- Jeżeli się człowiek naładuje niechęcią, to można powiedzieć, że sam sobie szkodzi. No bo jak można żyć z niechęcią, z nielubieniem, z takim jakimś nastawieniem, że ten jest straszny, ten potworny, ten taki a taki?

To znaczy, że przebaczyła pani tym, którzy w kwietniu na panią napadli i złamali kość biodrową?

- Tak jest. No Boże święty, powiedziałabym im: "Głupie szczeniaki, takiście sobie wybrali model na życie, żeby napadać na osoby starsze i im torebki wyrywać". Niech sobie jadą gdzieś za granicę, gdziekolwiek, niech sobie zarobią, a nie żeby na kogoś napadać. Ja mimo wszystko liczę na młodzież, bo mamy dużo wartościowej młodzieży. Może czasem zagubionej. Ale może byli odrzuceni w domu, może z jakiegoś kryminogennego rodu? Tym dzieciom trzeba zrozumienia, ciepła. Nie można ich przekreślić. Bo dzieciństwo jest niesłychanie ważną rzeczą. To jest właściwie fundament na całe życie. Choć wtedy, gdy szybkie kroki usłyszałam, potem uderzenie w plecy, gdy wywaliłam się, to byłam wściekła, bo czułam się znieważona. Kto mnie śmie ciskać na chodnik?! Koniecznie chciałam wstać i w mordę mu dać. Ale już nie mogłam.

Od tego napadu ujawniła się jakaś serdeczność ludzi wobec pani.

- Ujawniła się w całej rozciągłości. Nie spodziewałam się, że jak na kogoś napadają, to się to nagle odbija echem po całej Polsce. Ile listów dostałam z różnych stron Polski!

Tysiące?

- Tak. To krzepi. Ja nie lubię jęczeć, użalać się nad sobą, więc w szpitalu od razu się rwałam do chodzenia i nie traciłam dobrego nastroju. Ja zresztą mam swój własny świat, własne patrzenie na życie. To daje mi jakieś uspokojenie. Nie znaczy, że jestem obojętna na to, co się wokół dzieje. Ale jakby te wszystkie brudy nie oblepiają mnie. I mimo całego ukochania teatru, to mam, jak ja to mówię, takie górne piętro nad sobą. Przecież trudno, żeby tyle lat człowiek na scenie spędził i nie miał jakichś nieudanych ról. I ja się postanowiłam temu nie poddawać. Tym bardziej że czas pracował raczej dla mnie - coraz więcej było starszych postaci. Patrzyłam, jak jakaś pani, która przekroczyła czterdzieści parę czy ileś lat, dostała rolę matki. Młodej zresztą. A tu tragedia, łzy, histerie, bo ona gra matkę. No, nie można się tak pogrążyć zupełnie. Teatr jest niesłychanie ważną rzeczą w życiu, ale nie jedyną. Jest jeszcze to góme piętro.

Czyli pani czuje w jakiś sposób, że Bóg jest tuż, blisko pani?

- Na pewno. To poczucie mnie właśnie jakoś trzyma. Ja się tego nie wstydzę, nigdy nie twierdziłam, że wiara jest moją prywatną sprawą. Ale też nikomu z kopytami do sumienia nie wchodzę. Może być ktoś zupełnie niewierzący, a bardziej uczciwy niż wierzący. Choćby ten ostatni, niesympatyczny przypadek, napad. Przecież mogło się skończyć gorzej. Mogli mnie trzasnąć w łeb czymś mocnym. Ale ani na moment nie opuściło mnie przekonanie, że jeżeli jestem Panu Bogu potrzebna, to na pewno nic mi nie będzie.

Rzeczywiście wygląda na to, że jest Mu pani potrzebna.

- Muszę się teraz położyć i poćwiczyć tę nogę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji