Porgy i Bess w Operze Wrocławskiej
WIDZIAŁEM trzy różne murzyńskie inscenizacje słynnej opery Gershwina "Porgy i Bess", toteż kiedy jechałem do Wrocławia na polską prapremierę tego dzieła nurtowały mnie obawy o to, jak wypadnie biała realizacja tej "czarnej" opery. Wielu znajomych ludzi teatru i muzyki, którzy oglądali w Warszawie w roku 1956 niezapomniane występy zespołu Everyman Opera z góry skazywało na porażkę ambitne zamiary wystawienia "Porgy i Bess" siłami Opery Wrocławskiej, twierdząc, że specyfika muzyki oraz fabuły opartej na życiu murzyńskiej biedoty oddana zostać może jedynie przez czarnych aktorów i śpiewaków.
Mój niepokój o artystyczny poziom polskiej inscenizacji opery Gershwina prysł już po zakończeniu pierwszej odsłony, by pod koniec przedstawienia przerodzić się w głęboką satysfakcję, u źródła której leżało coś w rodzaju: Polacy nie gęsi.. Wrocławska realizacja "Porgy i Bess'' różniła się oczywiście znacznie nie tylko szczegółami lecz również ogólną koncepcją całości od spektakli murzyńskich. Nie zubożyło to jednak, o dziwo, ani muzyki, nie odebrało operze osobliwego klimatu, nie mogło też dostarczyć argumentów tym, którzy apriorycznie przekreślali możliwość wystawienia dzieła siłami białych wykonawców. Zamieszczone w drukowanym programie słowo reżysera spektaklu Bolesława Jankowskiego znakomicie tłumaczą konwencję, w jakiej zamknięte zostały wizualne ramy opery:
"Musimy tak przetworzyć dzieło Gershwina, znaleźć w nim takie punkty styczne w języku sceny aby stało się bliskie dla współczesnego widza w Polsce. Nie możemy się odwoływać do historycznych realiów zawartych w "Porgy i Bess". Trudno byłoby odtworzyć Charleston, gdzie George Gershwin studiował żywy folklor murzyński, na podstawie którego stworzył swoją czarną muzykę. Możemy tylko odwoływać się do wyobrażeń widzów o Murzynach i ich życiu, zaczerpniętych z literatury, filmu, telewizji i prasy".
TAKIE potraktowanie przez reżysera "Porgy i Bess" było rozwiązaniem jedynym, które mogło otworzyć drogę do sukcesu. Choć wyobraźnia polskich widzów do jakiej odwołał się Bolesław Jankowski, maluje wypaczony mocno świat murzyńskiej rzeczywistości, wrocławska inscenizacja nie tylko odniosła ogromny sukces u publiczności, lecz rzeczywiście okazała się bardzo udana i mogłaby z powodzeniem konfrontowana być z innymi, słynnymi nawet realizacjami.
Reżyseria wrocławskiego widowiska zmierzała przede wszystkim do wyeksponowania dramaturgii dzieła: osobistego dramatu Porgy, konfliktu bezwzględnej brutalności i ponurego przeznaczenia z subtelną, dobrą miłością. Cała murzyńskość "Porgy", która przed czterdziestu bez mała laty tak silnie zafrapowała amerykańską publiczność, stonowana jakby została we Wrocławiu do niezbędnego minimum i podkreślana była silniej jedynie w scenach typowych dla murzyńskich slumsów lat dwudziestych. Nie odebrało to bynajmniej dziełu egzotyki klimatu czarnego Południa, uczyniło je natomiast klarownym, czytelnym, zrozumiałym dla polskiej publiczności. Reżyser postąpił ogromnie rozważnie, bowiem "umurzynianie" na siłę białych wykonawców przynieść musiałoby rezultaty opłakane. Ten, kto choć raz widział czarną zbiorowość na południu Stanów, kto oddychał parnym i leniwym powietrzem Południowej Karoliny, kto oglądał jedyny niepowtarzalny sposób poruszania się podczas ludowego festynu lub zgoła w zakazanej knajpie Murzynów Południa, zdawać sobie musi doskonale sprawę, że żaden biały aktor nie odda owej specyfiki ruchu i zachowania.
Reżyseria Bolesława Jankowskiego była bardzo dobra i przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Znakomite były zbiorowe sceny "murzyński'"': gra w kości, opłakiwanie zmarłego Robbinsa. Świetnie wypadły fragmenty opery, w których uczestniczy mniejsza ilość wykonawców - ich przebieg i konstrukcja formalna dyktowane były nie tylko dramaturgią lecz również muzyką. Nic dziwnego - Jankowski jest przecież nie tylko reżyserem teatralnym, lecz również doskonałym muzykiem. Rzecz rzadka i dlatego niezwykle cenna u naszych reżyserów operowych!
Bardzo mocnym elementem przedstawienia było wykonawstwo. Spośród solistów wyróżnić należy przede wszystkim odtwórców ról tytułowych. Krzysztofa Sitarskiego (Porgy) i Marię Łukasik (Bess) Oboje zaimponowali nie tylko dobrym śpiewem, lecz również dojrzałym aktorstwem, a Sitarski zademonstrował poza tym kryształową dykcję. Doskonała była Dobromiła Kokorniak w trudnej roli Marii, a Aleksandra Strugacz imponowała wokalnymi dyspozycjami pięknego, dużego i bardzo bogatego głosu. Kapitalną kreację stworzył występujący gościnnie na wrocławskiej scenie amerykański Murzyn Albert Clipper (Sporting Life). Wyróżnić należy poza tym Halinę Słoniewską, Piotra Ikowskiego, a na dobrą sprawę cały, bardzo liczny zespół.
Scenografia Xymeny Zaniewskiej była - powiedziałbym - nieco dyskusyjna. Wolałbym inną.
Bardzo trudne partie chóralne wypadły bardzo dobrze. Jest to zasługa Janusza Ambrosa, pod kierunkiem którego przygotowywał się chór.
Najwięcej zastrzeżeń mam do strony muzycznej przedstawienia. Brak było owej niezbędnej spontaniczności, typowej dla murzyńskiego folkloru, żywiołowości wyrazu. Wydaje się, że dyrygent Andrzej Rozmarynowicz, niepotrzebnie hamował tempa, nie pozwalał na swobodniejsze traktowanie poszczególnych partii - zbyt rygorystycznie potraktował partyturę, w której przecież nie sposób zanotować tzw. swingu.
A w sumie? Gratulacje dla Opery Wrocławskiej!