Artykuły

Polskę da się opowiedzieć. Wiemy jak

- Jesteśmy mocarstwem kulturalnym średniej wielkości z unikalnym zbiorem wartości, mocną tożsamością, szczerymi, nawet jeśli czasem komicznymi, emocjami. Na to jest popyt - mówi PAWEŁ POTOROCZYN, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza.

Anna S. Dębowska: Jak pan przyjął przedwyborczą sugestię Andrzeja Dudy, żeby przekształcić Instytut Adama Mickiewicza w odpowiednik niemieckiego Goethe-Institut? Paweł Potoroczyn: Z nadzieją i optymizmem. Serio? - Mówię to bez ironii. To budujące, że prezydent elekt wie o istnieniu IAM. Myślę, że oprócz prezydenta Komorowskiego był jedynym kandydatem, który wie, że państwo ma takie narzędzie do opowiadania polskich wartości.

Opowiadania?

- W IAM obowiązuje zakaz używania słowa "promocja". Promocja kojarzy się z przecenami w hipermarkecie. My nie mamy przecenionych produktów. Dziś termin "promocja" kojarzy się albo z krótkim okresem przydatności do spożycia, albo z propagandą. "Promocja" już niczego nie sprzedaje, bo rozgarnięta część publiczności - ta, do której aspirujemy - jest immunizowana na propagandę, umie ją błyskawicznie wytropić, odrzucić i już nigdy nie wrócić do natrętnego promotora.

Jak zmienili się polscy artyści przez ostatnie 15 lat, odkąd istnieje IAM?

- Nauczyliśmy się, że międzynarodowy obieg kultury to nie jest eksport wspierany przez państwo, ale działalność oparta o osobiste relacje. My je inicjujemy, inspirujemy i tezauryzujemy, a twórcy coraz częściej potrafią z nich korzystać. Rozumieją, że i my, i oni działamy na szalenie konkurencyjnym rynku, bo globalna podaż talentu przekracza możliwości jego absorpcji.

Wracając do Goethe-Institut.

- Cieszy mnie to porównanie, bo może zwiastuje rozwój. Roczny budżet Goethego to jakieś 400 mln euro. Nasz to niecałe 10 mln euro. Tyle, co kilometr autostrady według chińskiego cennika, a mimo to rząd Ukrainy, który uznał, że ten kraj potrzebuje dyplomacji kulturalnej i właśnie tworzy Instytut Tarasa Szewczenki, po know-how przyszedł do IAM. Nie do British Council, nie do Goethego czy Cervatesa.

Mickiewicz miałby się zająć kursami językowymi jak Goethe?

- Poprzez platformę Culture.pl uczymy tej polszczyzny, która może przydać się profesjonalistom kultury i ułatwić im współpracę z polskimi kolegami, oraz tej, która ma szansę zaistnieć w międzynarodowej mowie potocznej, tak jak udało się to poszczególnym słowom rosyjskim, niemieckim czy jidysz. Ale IAM ma inną misję: sprawić, by marka "Polska" stawała się dla świata wiarygodna i wartościowa.

Czemu to nie IAM kieruje Instytutami Polskimi za granicą, tylko MSZ?

- Nie objawiła się wola polityczna, aby to zmienić. To oryginalny, polski model biznesowy, ale w sumie działa - skutecznie współpracujemy z Instytutami, w kilku przypadkach są tam nawet ludzie IAM, jak Dariusz Klechowski, szef IP w Moskwie czy Katarzyna Wielga-Skolimowska w Berlinie - u nas zdobywali doświadczenie.

Wiem od kolegów z British Council czy Goethe-Institut, że u nich 85 proc. budżetu idzie na koszty stałe: nieruchomości, płace itd., a tylko 15 proc. na program. U nas proporcje są odwrotne. Sezon Polski w Wielkiej Brytanii, czyli 140 wydarzeń w 25 miastach, wyprodukowało pięć i pół osoby. Vernon Ellis, szef rady British Council, powiedział mi, że u niego musiałaby to robić setka ludzi.

Ilu pan zatrudnia?

- To nie ja zatrudniam, to podatnik wszystkich nas wynajmuje, żeby zrealizować jakąś część celów wspólnoty. Jest nas koło setki, 65 osób na etatach, reszta w zależności od ilości zadań na samozatrudnieniu. To najlepsi z najlepszych, z wiedzą o regionie, w którym operują. Lekko nawiedzeni, pełni pasji i najlepszego patriotyzmu. Nasi partnerzy im ufają, zwyczajnie ich lubią i chcą z nimi pracować. To oni są lwami, ja tylko ryczę.

Dlaczego nie na pełny etat, skoro są świetni?

- Bo zadań przybywa, a osobowy fundusz płac w narodowych instytucjach kultury jest zamrożony. Dlatego poprosiliśmy tych, dla których nie mamy etatów, żeby się samozatrudnili, i wynajmujemy ich jako firmy.

Mówi pan o sukcesach, ale wciąż bywa, że prominentni cudzoziemcy, jak szef FBI James Comey, wymieniają Polskę wśród wspólników nazistów przy Holocauście.

- Proszę spojrzeć, jak Republice Federalnej udało się rozszyć pojęcia Niemca i nazisty. Poprzez kilka różnych fundacji i organizacji przez 50 lat rząd niemiecki przeznaczał dziesiątki milionów euro rocznie na wyrugowanie tej zbitki pojęciowej z języka przez dyplomację wpływu w najważniejszych ośrodkach akademickich USA, tych o zasięgu globalnym. Opłacało się, bo na naszych oczach rośnie mit dobrego Niemca, a ten europejski endemiczny antysemityzm wytransferowano m.in. do Polski.

Dla Polaków to niesprawiedliwe i frustrujące. Wiem, że planowana jest międzynarodowa produkcja filmu o rotmistrzu Pileckim z gwiazdorską obsadą. Świetnie. Żeby wzmocnić komunikat, chciałbym w okolicach premiery wyprodukować "Niemców" Kruczkowskiego na Broadwayu, a w kilku najważniejszych mediach amerykańskich wydrukować pełną listę polskich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata (ponad 6,5 tysięcy) i pełną listę amerykańskich - wszystkich czterech.

Projekt IAM "Campus" działa już na kilkunastu amerykańskich uniwersytetach, w tym na Harvardzie, Princeton, Yale i Massachusetts Institute of Technology.

- Od dwóch lat, pod kierunkiem Ewy Bogusz-Moore. Zastanawialiśmy się, jak dotrzeć do Amerykanów z przekazem o Polsce, bo to zawsze będzie kluczowy kraj dla polityki, gospodarki i bezpieczeństwa. Tzw. Sezon Polski oparty na wydarzeniach artystycznych, żeby miał sens, musiałby się odbyć w Nowym Jorku, ale uwaga nowojorczyka dla takich przedsięwzięć trwa nanosekundę. Poszliśmy więc do matecznika byłej, obecnej i przyszłej elity Ameryki, czyli do najlepszych uczelni, również po to, żeby następni szefowie FBI w odpowiednim momencie przypomnieli sobie, czego dowiedzieli się o Polsce na studiach.

To jest najbardziej innowacyjny z projektów IAM, chociaż z pozoru ma same wady: brak fajerwerków, duże koszty i nie daje natychmiastowych, mierzalnych rezultatów. To praca organiczna. Ale to działa. Po słowach Comeya jako jedni z pierwszych zaprotestowali studenci zrzeszeni w Hillelach, religijnych organizacjach studentów żydowskich obecnych niemal na każdej uczelni w USA.

Co się jeszcze udało?

- W kilku uniwersytetach kursy o tematyce polskiej wpisano w program, za studia o kulturze polskiej studenci dostają stopnie i są one częścią ich akademickiego curriculum. Czyli udało się wygenerować zainteresowanie Polską, bo amerykańscy studenci wybierają tylko te zajęcia, za które dostają "credits". To przełom.

A drugi istotny efekt jest taki, że zaczęliśmy docierać nie tylko do szkół artystycznych czy kierunków humanistycznych, ale też do wydziałów, gdzie kształcą się przyszli liderzy biznesu, think tanków, polityki, technologii. Budujemy relacje, kruszymy stereotypy.

Ci studenci przyjeżdżają do Polski?

- Za własne pieniądze, i jeszcze muszą o to aplikować! Muszą się przygotować merytorycznie do rozmów z wpływowymi aktorami polskiej sceny politycznej i gospodarczej, a na koniec piszą raporty. Ekscytuje ich polski instynkt wolności, nasz gen kreatywny, niezmiennie interesuje ich nasza transformacja, czyli jak zrobić jajko z jajecznicy, bo to się nie mieści w głowie. Bywa, że od tych ludzi dowiadujemy się, czyją opinię chcieliby usłyszeć lub co zobaczyć. Ale też sami proponujemy program seminarium wyjazdowego. "Gwiazdami" tych podróży studyjnych byli m.in. profesorowie Balcerowicz i Hausner.

Dwa lata temu MusikFest w Berlinie wprowadziło Lutosławskiego do swojego programu jako jednego z czterech gigantów muzyki XX wieku.

- Proszę przy okazji zapytać moich współpracowników z programu Polska Music, kto przypomniał MusikFest o rocznicy Lutosławskiego i czy nie dostali na to grantu od IAM...

Do premiery "Króla Rogera" Szymanowskiego w Royal Opera House - Covent Garden też dopłaciliście. Pobudzacie zainteresowanie polską kulturą, ale przecież chodzi o to, aby funkcjonowała ona za granicą bez wspomagania.

- Ależ my już jesteśmy na tym etapie. Nie dopłacamy. Naprawdę na świecie nie ma takich pieniędzy, za które można sobie kupić premierę w Covent Garden. Po prostu uruchomiliśmy pewien proces, inwestując w ciągu trzech lat poniżej 10 proc. budżetu całej produkcji. Mały kamyk, który uruchamia miliony. Resztę wykładają partnerzy, których przekonaliśmy, że za projektem stoi intelektualna i artystyczna wartość dodana, atrakcyjna właśnie dlatego, że z Polski.

Od kiedy można mówić, że świat zaczął sam finansować prezentacje polskiej sztuki?

- Rządy wspierają międzynarodową wymianę kulturalną, bo to się wizerunkowo opłaca na zewnątrz, a jednocześnie tworzy miejsca pracy w najbardziej pożądanym sektorze innowacyjnym. W polskiej kulturze oczywiście są rozpoznawalne marki, które takiego zasilania już nie potrzebują lub potrzebują w niewielkim zakresie. Swoją ekspansję finansują z budżetów światowych partnerów. Świetnie radzi sobie Nowy Teatr Warlikowskiego, Sinfonia Varsovia, usamodzielnia się Teatr Pieśń Kozła czy Teatr Biuro Podróży, mocno na nogach stoi TR Warszawa i kilka galerii z dorobkiem.

Po premierze w Covent Garden "hitem eksportowym" jest "Król Roger", ustawia się kolejka teatrów od Sydney po Dallas. Innym hitem jest "Pasażerka" Weinberga, nasza koprodukcja z Festiwalem Bregenz i Operą Narodową. W Nowym Jorku cztery pokazy i cztery stojące owacje. Przed nami Detroit, Jekaterynburg, Tianjin i Tel Awiw.

To klasyka. Do jakiego stopnia IAM kreuje nowe, młode gwiazdy polskiej kultury o globalnym zasięgu?

- Jeśli pyta pani o konkretne nazwiska, to my nie "kreujemy gwiazd". Jesteśmy pośrednikiem między talentem z Polski a międzynarodową publicznością. IAM nie jest kuratorem, jest odźwiernym. Kilka takich połączeń nam się udało: Grzegorz Jarzyna, Agata Zubel, Konrad Smoleński czy Julita Wójcik.

Z historycznych nazwisk myślę, że byliśmy skuteczni w przywracaniu do światowego obiegu Szymanowskiego, Lutosławskiego, Szapocznikow, a wkrótce Wróblewskiego. Hitem innego rodzaju jest polski design - od Mediolanu po Hongkong; tym razem otworzyliśmy drzwi nie tylko młodym projektantom, ale też przedsiębiorcom.

Dlaczego inwestowanie w kulturę ma się nam opłacać?

- W ten obieg inwestują wszyscy, może z wyjątkiem Amerykanów. Kiedyś zapytałem o to Condoleezzę Rice, powiedziała: "A po co? Przecież mamy Hollywood".

W 2009 r. zleciliśmy Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE) zbadanie korelacji między sezonami kultury polskiej za granicą a napływem inwestycji z tych krajów do nas w kolejnych latach. Zbadaliśmy 12 przypadków, w dziewięciu ta korelacja była pozytywna. Oczywiście akademik powie, że w sensie naukowym to nie jest dowód, ale inwestor to zrozumie. Atrakcyjność kulturalna kraju jest jednym z parametrów decyzji o lokalizacji inwestycji. Za pomocą narzędzia Brand Asset Valuator na kilkutysięcznej próbie badamy markę "Polska" przed sezonem kulturalnym i po nim. Nie wymyślamy prochu, ten typ troski o markę wykazują wszyscy wokół.

Co Polska ma do zaoferowania?

- Jesteśmy mocarstwem kulturalnym średniej wielkości z unikalnym zbiorem wartości, mocną tożsamością, szczerymi, nawet jeśli czasem komicznymi, emocjami. Na to jest popyt. Powiem pani, co widzą cudzoziemcy w Polsce dzisiaj, przy czym chodzi o 1-2 proc. opiniotwórczych ludzi, którzy w swoich krajach płacą najwyższe podatki, czyli mają największe wpływy polityczne, a przy okazji są najbardziej aktywnymi konsumentami kultury. Widzą: dumę bez pychy, wolność bez warcholstwa, powagę bez zadęcia, humor bez rechotu.

I to ma być prawda o nas? Zwykle bywa inna: podpalanie tęczy, homofobia, prymitywny nacjonalizm...

- Taka również jest prawda o nas, ale ani cała, ani jedyna. Jak się z nią zmierzyć? Może spróbujmy opowiedzieć, jak to w Polsce w wyborach kandydaci, którzy głoszą antysemickie hasła, regularnie dostają 0,1 proc. głosów. W imieniu Polaków życzę każdemu krajowi tak niewielu antysemitów.

W powojennej historii polskiego kina co trzeci film jest w jakiś sposób odpowiedzią na Holocaust i antysemityzm. Nie ma wielkiej polskiej literatury bez wielkich polskich Żydów, zarówno w roli autorów, jak i literackich bohaterów. I wie to każdy polski inteligent.

Od kilku lat IAM prowadzi Projekt Azja, na przyszły rok szykuje Projekt Brazylia. To jest świat, w którym nie ma prawie żadnej wiedzy o Polsce - ani dobrej, ani złej.

- Projekt Azja, który koordynuje sinolog Marcin Jacoby, to projekt na dekady, ma trwać tak długo, jak długo Azja będzie kluczową gospodarką. Brazylia staje się nią na naszych oczach. Polska musi tam być obecna.

Chińczykom do niedawna kojarzyliśmy się tylko z Chopinem, ale to się zmienia. Tam wszystko zaczyna się od polityki, więc gdy w 2011 r. po wizycie prezydenta Komorowskiego w Pekinie pojawiło się przyzwolenie polityczne, otworzyli się na polską ofertę kulturalną i ją docenili. Po ostatnim spektaklu "Wycinki" Krystiana Lupy chiński wiceminister kultury powiedział nam, że gdyby tamtego wieczora w teatrze wybuchł granat, zginęłaby cała elita kulturalna Pekinu.

Wystawa "Skarby z kraju Chopina" w największym w Pekinie muzeum - Narodowym...

- Ponad 100 tys. zwiedzających, do tego kampania medialna i komunikat, który plasuje polską kulturę w pożądanym kontekście - to była trzecia tzw. narodowa wystawa w tym najbardziej prestiżowym chińskim muzeum, po niemieckiej i brytyjskiej.

Batory pod Pekinem - polską sztukę w stolicy Chin zobaczą 2 miliony ludzi - relacja Stacha Szabłowskiego

Za pośrednictwem sztuki - od średniowiecza po Wróblewskiego - kuratorzy pod okiem prof. Marii Poprzęckiej opowiedzieli historię Polski. W ślad za tym poszła wystawa współczesnej sztuki "Stan życia", od Althamera po Zorkę. Też hit.

Chińczycy chcieli coś cenzurować?

- Nam nie ocenzurowano nic. Ani jednego zdania ze spektaklu Lupy, z żadnego z kilkunastu filmów, które pokazywaliśmy na Pekińskim Festiwalu Filmowym.

Nie było tam nic niepoprawnego politycznie?

- Przecież połowa polskiej kinematografii z jej najlepszych lat jest jednym wielkim sprzeciwem, mówi o niezgodzie, wolności, społecznych aspiracjach. Może uznali, że Polakom można pozwolić na więcej?

A Brazylia? To nowy kierunek.

- Wschodząca potęga z unikalnym doświadczeniem "trzeciej drogi". Gigantyczny kraj, niemal zamknięty i samowystarczalny ekosystem kulturalny. A jednak część tamtejszej elity to potomkowie przedwojennej emigracji z Polski. Podobno są w dorzeczu Amazonki ludzie, którzy mają niebieskie oczy i śpiewają ludowe polskie piosenki z XIX w., fonetycznie imitując polszczyznę. Grzegorz Bral z Olgą Tokarczuk i Maćkiem Rychłym chcą tę historię opowiedzieć operą.

Najbardziej interesuje Brazylijczyków społeczna rola sztuki, zwłaszcza teatru. Tę funkcję poznawczą, polityczną, społeczną, etyczną, psychologiczną, którą w latach 60. i 70. pełniło w Polsce kino, teraz wziął na siebie nasz teatr - i to ich fascynuje.

Co chcą ściągnąć?

- Program jeszcze spinamy, ale kotwicą intelektualną i artystyczną będzie Kantor. Do wielkiej wystawy Maszyna Kantor w Sao Paulo dokładamy satelitarne projekty, które dadzą pogląd na europejską współczesność. Tam nawet ci twórcy, którzy spektakle Kantora widzieli na zajeżdżonych kasetach VHS, mówią o sobie: "Jesteśmy uczniami Kantora".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji