Artykuły

Trzeba trochę fruwać

Zwykle przedstawienie dyplomowe możemy oglądać w małej salce Akademii Teatralnej. Tym razem - w Teatrze Narodowym. "W małym dworku" Witkacego w reżyserii Jana Englerta - spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskie­go Akademii Teatralnej - grany będzie w sobotę, niedzielę oraz w przyszłym tygodniu od wtorku do piątku gościn­nie na nowej scenie im. Schillera w Te­atrze Narodowym.

DOROTA WYŻYŃSKA: Na czym po­lega specyfika przedstawienia dyplo­mowego? O czym musi pamiętać re­żyser, pracując ze studentami? Nie jest to przecież typowy spektakl...

JAN ENGLERT: Jeżeli zaprasza się pu­bliczność, to znaczy, że jest to normal­ne przedstawienie. Nie powinno być po­pisem reżyserskim. Rozliczanie spek­taklu dyplomowego Wydziału Aktor­skiego od strony reżyserii jest jednym z podstawowych błędów krytyki, która zresztą zachowuje się wobec dyplomów nietaktownie, bo lekceważy je. Recen­zenci nie bywają na spektaklach dyplo­mowych.

Może dlatego, że jest coś niezręczne­go w pisaniu recenzji ze spektaklu, który jest dopiero egzaminem...

- Nieprawda. Krytyka omija spekta­kle dyplomowe, bo musiałaby pisać o aktorstwie, a o tym nie ma bladego pojęcia. Mówię to z pełnym rozgorycze­niem. Zdarzają się spektakle wykraczające ponad poziom zwykłych warsztatów szkolnych. Mają dodatkowy element, którego często brakuje w teatrach za­wodowych - niesłychany nabój emocji tych młodych ludzi. Na dyplom raczej nie wybiera się sztuk, które wymagałyby przyklejania białych bród i udawania starców. Zwy­kle są to przedstawienia, w których wiek grających - ich młodość - jest atutem. Ważne są emocje, relacje międzyludz­kie.

Przedstawienia dyplomowe często są złożone z jakichś fragmentów sztuk - nie mają ambicji spektaklu pełnowy­miarowego, ale mogą też być najnor­malniejszym w świecie spektaklem. Najlepszym dowodem jest właśnie to przedstawienie - pan dyrektor Grzego­rzewski zaprosił studentów do otwarcia małej sceny Teatru Narodowego.

Nie po raz pierwszy wykorzystuje Pan w spektaklu dyplomowym utwór Witkacego. Nie jest to przypadek?

- Uważam, że Witkacy to najtrudniej­sza forma egzaminu dla aktora. Trzeba umiejętnie pogodzić formę z treścią, wyważyć proporcje... i jeszcze dodać własny ale inteligentny komentarz. Nie­szczęście z Witkacym polega na tym, że ten własny komentarz aktora najczę­ściej jest nieinteligentny. Ale dla tego młodego pokolenia Wit­kacy nie stanowi dużego kłopotu, naj­lepszy dowód to przedstawienie "Bzika tropikalnego" w Rozmaitościach. Prob­lemem jest raczej teatr romantyczny, klasyka.

Studenci, których dziś widzimy tu na scenie, za chwilę skończą Akademię Teatralną. I co wtedy? Czy trudno dziś o etaty w teatrach, jakie są inne możliwości? Czy przez kilka ostat­nich lat coś się zmieniło?

- Mnie to w ogóle nie interesuje. Stu­denci szkół artystycznych w Polsce są ludźmi uprzywilejowanymi. Uczą ich możliwie najlepsi z tych, którzy chcą uczyć, a państwo jeszcze wypłaca im stypendia. Mają darmowy dostęp do bi­bliotek, sal, sprzętu, rekwizytów. Przez cztery lata pochyla się nad nimi z naj­wyższym oddaniem kilkudziesięciu profesorów, żeby tylko coś z nich po­wstało. Co będzie z nimi dalej? To już ich sprawa. Od pierwszego roku im powtarzam: to nie ja mam za wami cho­dzić, to wy macie chodzić za mną. Chy­ba że ja jestem słaby, to wtedy mnie wy­rzućcie. Twierdzę, że człowiek uzdolniony, utalentowany, który ma jeszcze charak­ter, nie przepadnie. Najczęstszą przy­czyną niepowodzeń w tym zawodzie jest brak charakteru - brak odporności zarówno na porażki, jak i sukcesy. Studenci kończą szkołę i wpadają w ten ogólny bałagan. Zaczynają wie­rzyć, że to jest jeszcze jeden zawód, któ­rym zarabia się na życie. Zachwiane są kryteria, które w szkole są dość jasno postawione. Aktorstwo to nie tylko rzemiosło, to jest rzemiosło artystyczne. Trzeba tro­chę fruwać, trzeba się temu oddać, bo bardzo łatwo w tym zawodzie również chodzić mocno po ziemi, zrobić rekla­mę, skoczyć tu, skoczyć tam. Później słyszę tłumaczenia - nie miałem pie­niędzy... Ci, których ten zawód nic nie kosztuje, nigdy ponad przeciętność nie wyjdą.

Co roku kończy wydział aktorski 14-20 osób. No może nie co roku, ale akurat w tej grupie nie mam wątpliwo­ści, że przynajmniej 10 osób zapowia­da się na wielkich aktorów. Zapowiada się. Czy się nimi staną?

A jak ich wszystkich pokazać w spek­taklu dyplomowym?

- Dyplomy są formą jak najlepszej sprzedaży tego, co przez cztery lata wy­produkowaliśmy w szkole. Staramy się, co może jest błędem, o pewnego rodza­ju sprawiedliwość, żeby każdy absol­went zagrał przynajmniej dwie duże ro­le w tych kilku dyplomach. W tym ro­ku będą cztery spektakle dyplomowe. Dwa są już gotowe, oprócz "W małym dworku" grany jest obecnie w Akademii "Człowiek to coś więcej niż żarcie" według Czechowa, Gorkiego i Ostrow­skiego w reżyserii Mariusza Benoit (zo­baczcie, jak studenci to grają!). Trzeci dyplom jest w przygotowaniu. Będzie to "...od...do..." według Białoszewskiego, a na koniec jeszcze "Wesele" Wy­spiańskiego.

Nazwiska i twarze kilku studentów już znamy. Grali w filmach, w tele­wizji. Jak szkoła traktuje ich wcześ­niejsze występy?

- Jesteśmy bardzo tolerancyjni. Rozu­miemy, że w tym zawodzie jest dziś ol­brzymia konkurencja. Nie blokujemy im dostępu ani do filmu, ani do telewi­zji, ani do teatru. Z tej grupy chyba nie odmówiłem nikomu. Chociaż jest to uciążliwe ze względów organizacyjnych.

Grają raczej role epizodyczne, dru­goplanowe?

- Są i główne: Rafał Mohr w filmie "Słodko-gorzki", Waldemar Błaszczyk w "Autoportrecie z kochanką", Ania Mo­skal przygotowuje Irinę w "Trzech sio­strach" w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Teatrze Powszechnym, Arkadiusz Ja­niczek i Łukasz Lewandowski grają w "Nocy listopadowej" u Jerzego Grze­gorzewskiego, a teraz przygotowują się do premiery "Saragossy" w reżyserii Ta­deusza Bradeckiego, więc już praktycz­nie są pracownikami Teatru Narodowe­go. Duża grupa grała w telewizyjnych "Dziadach", udowadniając, że są przygotowani także do repertuaru klasyczne­go. A opowiadanie Sobolewskiego w wy­konaniu Łukasza Lewandowskiego robi ogromne wrażenie. Przynajmniej na mnie. Teraz wszyscy mają szansę zagrać Witkacego na Scenie Narodowej. To dla nich wielkie wyróżnienie, ale też... po­wiem może mało skromnie, ostatnio za dużo się kajałem, pora zacząć się chwa­lić - sądzę, że jest to jeden z cieka­wszych spektakli witkacowskich, jakie miałem okazję kiedykolwiek oglądać.

Czwórkę studentów Akademii Teatralnej, którzy występują w spek­taklu dyplomowym "W małym dworku'', zapytaliśmy o ich zawodo­we marzenia, aspiracje, obawy. Jak będą szukać pracy? Wybiorą te­atr czy film? Czy kończąc studia, czują się już dojrzałymi aktorami?

Szkoła to tylko etap

KINGA ILGNER (gra kuzynkę Anetę Wasiewiczównę i służącą Urszulę): - Marzeniem każ­dego z nas jest znalezienie się w teatrze. Wkrót­ce okaże się, kto otrzyma angaż - rozmowy szczęśliwców z dyrektorami teatrów odbywają się zwykle w marcu. W Akademii Teatralnej panuje zwyczaj, że przez dwa lata studenci nie grają poza szkołą, nie są zwalniani z zajęć. Część z nas zagrała już jednak mniejsze lub większe role. Całym rokiem wystę­powaliśmy w telewizyjnych "Dziadach" w reżyserii Jana Englerta, raczej jako statyści, choć kilku chłopców miało poważniejsze role.

Zazwyczaj jest tak, że kończy się studia, idzie się do firmy i szybko odnajduje w zawodzie. Z nami, absolwentami Wydziału Aktorskiego, jest troszeczkę inaczej, kończymy szkołę - ale to jest tylko pewien etap naszej nauki. Cały czas jesteśmy w drodze, potrzebujemy mistrzów - re­żysera, naszego profesora, który jest w teatrze i da nam wskazówki. Wiele osób chodzi na castingi filmowe, ale jest pewien problem - nie mamy obycia z kamerą. Na zdjęciach próbnych jesteśmy spięci, dosta­jemy jakiś urywek scenariusza, a w ciągu pięciu minut powinniśmy po­kazać wszystkie swoje możliwości.

Tylko nie rutyna

ALICJA SZYMAŃSKA (w obu obsadach gra córkę, 13-letnią Amelię): - Zdecydowanie teatr. Mam kilka teatrów, w których chciałabym być, w Warszawie to Rozmaitości. Chciałabym trafić do teatru, którego zespół jest stosunkowo młody, w którym wszystko dopiero się zaczyna, kształtu­je. Boję się rutyny. Żeby nie wpaść w odrętwienie, w którym człowiek skostnieje na pewno. Myślę czasami, że może trzeba będzie wyjechać z Warszawy. Nie był­by to dla mnie aż taki wielki cios, choć w naszej szkole mówi się o pro­wincji jak o źle koniecznym. Nie mam żadnych konkretnych propozycji z teatrów. Mam kilka upa­trzonych miejsc. Czekam, ale pewnie wkrótce nadejdzie moment, kiedy trzeba będzie wziąć tę sprawę w swoje ręce. Dużo osób w ostatnich latach nie dostało angażu. Często były to osoby, które uważaliśmy za najzdolniejsze, a one gdzieś się rozpłynęły. W szko­le jesteśmy pod kloszem, ale gdy kończą się studia, zaczyna się walka. Nie wszyscy mają odwagę chodzić do dyrektorów, reżyserów i prosić.

Pracoholicy

PRZEMYSŁAW KACZYŃSKI (gra poetę Jęzorego Pasiukowskiego): - Do tej pory zagrałem jakieś epizody, zadania aktorskie bez słów. Nie­co większą rolę dostałem w telewizyjnych "Dzia­dach" w reżyserii Jana Englerta. Przyszłość? Widzę ją w czarnych barwach. Zu­pełnie nie wiem, co będę robił. Czekam, że któ­regoś dnia przyjdzie do mnie mój wymarzony dyrektor i zaproponuje mi angaż w teatrze. Niedługo przyjdzie jednak ta­ka chwila, że będę musiał zacząć sam walczyć. Na razie czekam.

Czego się obawiamy? Braku pracy. Szkoła robi z nas pracoholików, przez cztery lata dzień w dzień od godz. 9 rano do 22, a czasem nawet dłużej, siedzimy w szkole nad jakimiś tekstami, scenkami. Teraz przyjdzie nam usiąść w domu i czekać na telefon z propozycją. To mnie przeraża.

Teatr na sto procent

MONIKA PĘCIKIEWICZ (Urszula i kuzynka Aneta): - Mam już plany. Przede wszystkim koń­cząc szkołę, nie chciałabym być zdana wyłącznie na czyjeś propozycje. Są absolwenci naszej szko­ły , którzy udowodnili, że można robić coś na włas­ną rękę. Mówię o teatrze Montownia. Gdyby się tak złożyło, że te propozycje, które mam, nie sprecyzują się, będę działać sama. Nie chcę grać wszystkiego, co mi zaproponują, albo u ludzi, których nie­koniecznie podziwiam. Nie zrezygnuję z teatru, jestem o tym przeko­nana w 100 proc. - Czuję w sobie na tyle silny imperatyw do wykony­wania tego zawodu, znajdę w nim dla siebie miejsce. Każda z nas marzyłaby, żeby znaleźć się we wspaniałym teatrze, po­wiedzmy w Narodowym, ale trzeba też wziąć pod uwagę, jakie dosta­niemy w nim propozycje, czy nie przeczekamy dwóch-trzech lat na ław­ce. Jest to zawód, w którym wszelkie postoje, wszelkie pauzy są bardzo ciężkie. Ale tu inna, prozaiczna sprawa - trzeba się utrzymać, większość moich kolegów jest spoza Warszawy i muszą z czegoś żyć.

Chyba nie ma sensu samemu pukać do drzwi wymarzonego teatru, dy­rektorzy oglądali nasze dyplomy, będą oglądać jeszcze następne. W kwietniu czeka nas przegląd dyplomów szkół teatralnych w Łodzi. Nie wierzę w sytuację, że ktoś przychodzi, mówi: jestem dobra, nie wierzę, żeby to mogło zaprocentować angażem.

A dziś mamy potworną tremę, na nasz spektakl sprzedaje się bilety, widz nie może wyjść rozczarowany, wszystko musi być na poziomie. Kiedy gramy spektakl dyplomowy w szkole, na widowni są nasi profe­sorowie i nasi koledzy, wiele nam wybaczają, wiedzą, że to jest pewne­go rodzaju próba, oglądają nasz rozwój, mówią: - To może nie jest zbyt dobre, ale pół roku temu było gorzej, więc jest poprawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji