Dziwność istnienia
Zrealizowany ostatnio w Teatrze im. Słowackiego "nowy Witkacy" budzi zainteresowanie specjalne: nie tylko ze względu na fascynującą osobowość twórczą autora i ekscytację towarzyszącą niezmiennie każdorazowej "przymiarce" jego nieokiełznanych fantasmagorii do scenicznego konkretu. Tym razem wchodzi w grę jeszcze czynnik dodatkowy, związany z ewokacją pewnego epizodu z naszej przeszłości teatralnej; epizodu, który choć krótkotrwały i kontrowersyjny, zasługuje jednak na pewno na upamiętnienie i możliwie dokładną analizę. Chodzi o "Nową Scenę" - teatr eksperymentalny, prowadzony w okresie 1927-28 przez Edmunda Wiercińskiego, ówczesnego odszczepieńca z Reduty, zbuntowanego przeciwko naturalizmowi, "bebechowatości" i wszelkiej w ogóle "prawdzie życiowej" w obrazowaniu teatralnym i usiłującego budować przedstawienia oparte wyłącznie na elementach "czystej formy". W repertuarze tej sceny znalazła się również owa Witkiewiczowska "Metafizyka dwugłowego cielęcia", wystawiona obecnie pierwszy raz od tamtego czasu w Polsce; za granicą - w Szwajcarii i w Stanach Zjednoczonych grano ją już z dużym powodzeniem w latach 1970 i 1973.
Działalność owej placówki sprzed lat pięćdziesięciu, która - niezależnie od tego, jak ją dziś ocenilibyśmy merytorycznie - odegrała wówczas na pewno doniosłą rolę, wnosząc zbawczy ferment artystyczny w życie teatru - uległa niestety zapomnieniu. Owszem, wiadomo było, że istniała i wymieniano ją z nabożeństwem, ale właściwie żadne konkretne szczegóły, ani o stylu i konwencji spektakli ani o charakterze repertuaru do świadomości późniejszych generacji nie dotarły. Dopiero przed kilku miesiącami po raz pierwszy uchyliła się ta zasłona niepamięci za sprawą Stanisława Hebanowskiego i jego pięknej realizacji "Snu" Felicji Kruszewskiej, sztuki, która zainaugurowała właśnie działalność owej placówki sprzed półwiecza i stała się wówczas głośnym wydarzeniem.
I oto dziś zaledwie w kilka miesięcy po owym spektaklu na Wybrzeżu, inny teatr - położony na przeciwległym krańcu Polski, rzuca dalszy snop światła na dzieje "Nowej Sceny", tym razem przekazując utwór, który stanowił ostatnią pozycję w jej repertuarze (pozycję, która zresztą, w przeciwieństwie do sukcesu "Snu", okazała się w ówczesnej realizacji wielkim niewypałem: spektakl "Metafizyki", zdezawuowany nie tylko przez publiczność i krytyków, ale i przez samego autora, ukazał się tylko 5 razy i spowodował w rezultacie rozpadniecie się całego teatru).
I znów przy okazji tego przedstawienia Teatr im. Słowackiego zamieszcza w programie mnóstwo ciekawych i instruktywnych wiadomości na temat owego "Laboratorium czystej sztuki" w wydaniu niemal przedhistorycznym.
Osobliwa to zaiste koincydencja: dwa równoległe przedsięwzięcia, podejmowane przez zgoła odrębnych twórców, wychodzące z zupełnie różnych założeń, a przecież nawiązujące do tej samej, zapadłej w przeszłość imprezy... I to właśnie ewokując - jakby w myśl jakiejś uzgodnionej i z góry ułożonej konstrukcji, początek jej - i finał. Tajemnicza funkcja przypadku, czy może objaw witkiewiczowskiej dziwności istnienia...
Oczywiście wszystkie te fakty i doznania, choćby najbardziej frapujące, w naszej percepcji sztuki i przedstawienia nie odgrywają roli istotnej.
"Metafizyka", określona w podtytule jako "tropikalno-australijska sztuka w 3 aktach", jak sama ta nazwa wskazuje, rozgrywa się na tle gorącej, egzotycznej przyrody w rejonie południowego Pacyfiku. Grono osób, reprezentujących "białą elitę", finansową i intelektualną, ucieka przed tropikalną zarazą, przemierzając olbrzymie obszary od Portu Moresby aż do pustyni w pobliżu Kalgoorlie. Podobnie jak w paru innych wczesnych utworach Witkiewicza, występują tu bardzo wyraźne ślady osobistych przeżyć i doświadczeń autora z jego wędrówek w tej części świata, którą zwiedzał, uczestnicząc w ekspedycji naukowej Bronisława Malinowskiego. Warto tu przy tym powołać się na opinię wybitnego krytyka amerykańskiego, Dawida Geroulda, który w artykule zamieszczonym w naszym programie teatralnym podkreśla niezwykłą precyzję "geograficzną" "Metafizyki". W przeciwieństwie np. do Brechta, który w sztuce "Wielkość i upadek miasta Mahagonny" - zdradzającej niejakie zewnętrzne pokrewieństwo z "Metafizyką" - "operuje nazwami egzotycznych miejsc (...) w sposób nieprecyzyjny", geografia Witkacego "jest tak szczegółowa i dokładna, że możemy śledzić na mapie podróże zdesperowanej grupki" jego bohaterów. Ciekawe, jak ta skrupulatność w odmalowaniu realistycznego tła łączy się z fantastyką i nadrealizmem perypetii akcji, zarówno zewnętrznej, jak psychicznej.
Na liście swych utworów dramatycznych, włączonej do zbiorku szkiców i polemik artystycznych (opublikowanym w r. 1924 pod ogólnym tytułem "Teatr") Witkiewicz opatruje "Metafizykę" gwiazdką; jest to jego sposób oznaczania dzieł, które jego zdaniem "są więcej zbliżone do Czystej Formy". Wiadomo, że pojęcie to u Witkiewicza w praktyce nie zarysowuje się ze szczególną precyzją i nie należy rozumieć go zbyt dosłownie. Niewątpliwie jednak, jeśli za znamię "czystej formy" uznać możliwie obfite nagromadzenie gwałtownych zgonów i bardziej jeszcze nieoczekiwanych zmartwychwstań, dziwnych przeskoków emocjonalnych, gmatwaninę i wieloznaczność wszelkich "naturalnych" związków rodzinnych i erotycznych, nieumotywowane pojawienia się i znikania enigmatycznych postaci, i w ogóle demonstrowanie z perwersyjnym upodobaniem absurdalności świata - to "Metafizyka" istotnie da się objąć tą definicją. Próba "streszczenia" jej od strony przebiegu akcji i działań poszczególnych bohaterów nie miałaby oczywiście sensu i nie dałaby żadnego wyobrażenia o charakterze tej osobliwej, tchnącej gorączką, zrodzonej z maligny, czy może z trucicielskiego amoku, wizji podzwrotnikowej.
Bo jest to właśnie wizja, majak niejasny i zagmatwany, ale nasycony niezwykłą ekspresją i z wielką siłą sugestywną narzucający aurę dusznej, stężonej, niesamowitej egzotyki. Egzotyki nie mającej nic wspólnego z obłaskawioną, ucywilizowaną folderową przyrodą, przysposobioną dla rozrywki turystów, egzotyki niebezpiecznej i groźnej, która poraża przybysza, obdziera go z jego wypielęgnowanych przyzwyczajeń, z przyswojonych od dziecka zasad etycznych, z konwencji kultury i przyzwoitości, oddaje go na łup własnych jego skrytych instynktów, pożądań i namiętności.
Jeśli oglądać "Metafizykę" pod tym kątem, to łatwo dostrzec, że nie jest ona bynajmniej bezładnym i chaotycznym stekiem absurdów, ale ostrym, przenikliwym, drapieżnym sondażem ludzkiej natury. A raczej nie natury całej, lecz owej najgłębszej, najbardziej utajonej jej warstwy, czającej się na dnie świadomości. I wówczas okaże się, że sztuka nie jest bynajmniej pozbawiona logiki i konsekwencji, tylko że jest to logika i konsekwencja innego wymiaru, rządząca domeną snów i podświadomych majaczeń. Niezmiernie wyraziste, klasyczne po prostu odbicie znajduje to np. w ukształtowaniu motywu synostwa, uosobionego w postaci głównego bohatera, szesnastoletniego Karmazyniella. Od pierwszej sekwencji dramatu przeżywa on niesłychanie zawiłe i bolesne udręki związane zarówno ze swoim stosunkiem do matki - kochanej i nienawidzonej zarazem, jak i do ojca, którego zresztą nie potrafi zidentyfikować, do roli tej pretenduje bowiem dwóch kandydatów, i nie tylko Karmazyniello, ale i publiczność nie nabiera aż do końca pewności, który z nich jest uprawniony do tego tytułu.
Matka po wielkich mękach umiera, na co syn reaguje ambiwalentnie - na przemian z okrucieństwem i z rozpaczą. W końcowej części następuje jej zmartwychwstanie; zachowuje się tak, jakby nigdy nie uległa chorobie i śmierci. Podobnie każdy z pretendentów do ojcostwa rzekomo przenosi się do wieczności, a następnie ożywa. Oczywiście z punktu widzenia normalnej rzeczywistości życiowej są to absurdy, ale w wymiarze marzenia sennego cała ta abrakadabra odzwierciedla bardzo przejrzyście kompleks Edypa, rozprowadzony - by tak rzec - na różnych piętrach i w różnej tonacji. Wszystkie te zgony łatwo dadzą się odcyfrować jako zobrazowanie podświadomych pragnień i parrycydystycznych instynktów młodego chłopca, kompensację jego urazów i poczucia "spętania"' (każda z osób otaczających rości sobie prawa do kierowania Karmazyniellem i modelowania go na swój sposób), a następujące po tym jego poczucie winy rozładowuje się w nowym doznaniu sennym, niweczącym poprzednie grzeszne majaki i przywracającym uśmierconych do życia.
Oczywiście to tylko jeden z wątków, składających się na zawikłaną, wielorodną osnowę "Metafizyki". Nie wszystkie dadzą się tak łatwo rozszyfrować i ująć w schemat psychoanalitycznego równania. Zresztą nie o to przecież chodzi; nie jest to przecież żaden udramatyzowany traktat psychologiczny, czy filozoficzny, lecz pełna poetyckiej dezynwoltury fantasmagoria. Taki też chyba należy nadać jej kształt teatralny.
Nie jest to jednak równoznaczne z całkowitą dowolnością w stosowaniu środków wyrazu i w wyborze konwencji realizatorskiej. Przed pięćdziesięciu laty świetny artysta Wierciński, w swojej młodzieńczej wierze w "absolutną dowolność" rzeczywistości scenicznej, starał się nieustannie podkreślać bezsens i czystą groteskowość wszystkich sytuacji i wiązadeł wewnętrznych "Metafizyki"; zatracił w ten sposób nie tylko istotną treść utworu, ale wywołał monotonię, znużył i zniechęcił widzów, i wywołał niezadowolenie autora. Jerzy Goliński w obecnym przedstawieniu poszedł drogą odmienną - właśnie w kierunku odwrotnym: zastosował cały szereg różnych konwencji i rozrzutnie szafował pomysłami. Daje to w poszczególnych momentach interesujące i zabawne efekty, ale nie przekazuje żadnej określonej "idei" całości. Nie chodzi oczywiście o ideę rozumianą jako wyraźnie przeprowadzony i uporządkowany logicznie wywód intelektualny, lecz jako ów punkt zaczepienia, ową "iskrę tylko", z której rodzi się "cały człowiek, mały światek" - oczywiście, człowiek i światek sceny.
Trudno np. zrozumieć, co oznacza wprowadzona przez reżysera introdukcja: jest to niesamowita postać kobieca, która na tle ogłuszającej, "dzikiej" muzyki, wyginając się i miotając, wylewa w stronę widzów potok jakichś słów i fraz absolutnie inkongruentnych. Trwa to bardzo długo i zapewne ma symbolizować potworność owej drapieżnej egzotyki, której za chwilę będziemy doświadczać. Wydaje mi się jednak, że jest to zabieg nadający się raczej do Przybyszewskiego, nie mający nic wspólnego z poetyką Witkiewicza. Postać ta zresztą przewija się potem nieustannie przez scenę; w tekście występuje ona również (jako Baba), ale wprowadzona bardzo dyskretnie i tylko na krótko. W spektaklu eksponowana jest natrętnie i, jak się zdaje, zupełnie zbytecznie.
Również w grze aktorskiej zaznacza się pewna nierównomierność stylu; niektórzy wykonawcy zdają się niezupełnie orientować, jakie to zwierzę z menażerii ludzkiej kazano im odtwarzać. Zresztą mamy tu kilka ról doskonałych. Najlepsze są, moim zdaniem, dwie postacie raczej drugoplanowe: znakomity wręcz Wojciech Ziętarski jako Sir Robert Clay (jeden z domniemanych ojców Karmazyniella), świetnie czujący swoisty smak witkacowskiej tragigroteski (niestety, przewija się po scenie tylko epizodycznie), oraz Leszek Kubanek, nieodparcie komiczny i pełen "barbarzyńskiego" wdzięku w roli Króla, naczelnika dzikiego klanu Aparura. Trudną i skomplikowaną rolę młodego Karmazyniella gra Marian Dziędziel z pasją i wewnętrzną dynamiką nie wydobywając jednak funkcji motorów "podświadomości", wpływających na ciągłe metamorfozy jego doznań i emocji. Irena Szramowska inteligentnie interpretuje jego matkę, lady Leokadię Clay, choć może za długo i za patetycznie kona, wijąc się w mękach; ale to chyba nie z własnej winy. Tak sobie życzył autor, wobec którego reżyser w tym właśnie wypadku okazuje nadmierny pietyzm. Wyrazistą sylwetkę Ludwika księcia von und zu Thorn und Parvis zarysowuje Tadeusz Huk; niestety, nie da się tego powiedzieć o jego scenicznej siostrze.
Scenografia Wojciecha Krakowskiego, intensywna w kolorze, dobrze sugeruje atmosferę tropikalnego majaku.