Artykuły

Ewa Kasprzyk: Niczego się nie boję

Szalona, odważna, wciąż podejmuje nowe wyzwania. Jeśli trzeba, sama sprzedaje bilety na swoje spektakle, bo uważa, że wstydzić powinien się złodziej, a nie ciężko pracujący człowiek.

Lubi pani siebie?

- Z wiekiem coraz bardziej. Dawniej kierowałam się powiedzeniem mojego taty, żeby każdy dzień wycisnąć jak cytrynę, przez co czasami traciłam energię na niepotrzebne znajomości czy przedsięwzięcia. Teraz potrafię się zatrzymać i zastanowić, czy coś jest dla mnie dobre.

I dlatego wystąpiła pani w "Tańcu z gwiazdami"?

- Chciałam spróbować czegoś innego. Dotąd tylko grałam, więc w pewnym sensie popadłam w rutynę, będąc jedynie aktorką. Tańcząc, czuję się, jakbym zaczynała moją edukację od nowa. Zresztą, nie robię tego tylko dla siebie. Wzięłam udział w programie z myślą o wszystkich kobietach po pięćdziesiątce. Często podróżuję po świecie, bywam na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych, i z przyjemnością obserwuję tamtejsze kobiety. Nie ograniczają się jak Polki, nie wstydzą swojego wieku, zmarszczek i nadwagi. Przeciwnie - widać je w restauracjach, na ulicach, w salach gimnastycznych i na warsztatach. Ładnie ubrane, pewne siebie, nie stłamszone przez swój wiek i zawistnych ludzi. Nie wmawiają sobie, że czegoś im nie wypada ze względu na zmarszczki czy nadwagę. Bo dlaczego druga połowa ich życia nie miałaby być równie ciekawa jak ta pierwsza?

Pani jest łatwiej, bo znanej aktorce wszystko wypada.

- Wypada każdej kobiecie, a moje wybory są szeroko komentowane. Nie w gronie znajomych, lecz na portalach plotkarskich czy w brukowcach. Tyle że nie daję się zaszczuć. Taka już jestem, że walczę do końca. Kiedy trenując taniec, nie mogę pojąć jakiegoś kroku, Janek (Kliment - partner pani Ewy) krzyczy: "Cios, cios" odwołując się do tajskiego boksu. Od lat jeżdżę do Tajlandii trenować ten sport. Zawsze, zresztą, byłam typem sportowym, dużo pływałam i biegałam. Nawet mąż, kiedy mnie poznał, sądził, że jestem pływaczką.

Jakiś czas temu pisano o państwa separacji. Pokazała się pani w towarzystwie młodszego mężczyzny. Nie chcę tego komentować. Sprawa trafiła do sądu i została wygrana.

- Powiem tylko, że mój mąż wciąż jest moim mężem, a ten młody człowiek był producentem jednego ze spektakli. Ktoś zrobił nam zdjęcie, ktoś inny dopisał do niego zmyśloną historię.

Mąż nie siwieje, czytając te plotki?

- Już jest siwy! (śmiech) Jesteśmy bardzo dobrym małżeństwem. Od lat żyjemy w związku na odległość między Gdańskiem a Warszawą. Spędzamy ze sobą święta, często razem wyjeżdżamy, ale dajemy sobie też dużo wolności. Wielu ludzi niby żyje ze sobą, a tak naprawdę - obok siebie, nie znając się wzajemnie. A my nigdy się wzajemnie nie ograniczaliśmy. Kiedy zaproponowano mężowi ośmioletni kontrakt w Bułgarii, dostosowałam się. Nawet przez jakiś czas mieszkałam tam z nim i z naszą małą córeczką, ale odnalazł mnie reżyser Roman Załuski i zaproponował rolę w filmie "Kogel-Mogel", więc wróciłam do Polski. Mąż mnie rozumiał, bo wiedział, jak ważne jest podążanie za własnymi marzeniami.

Pani zrealizowanie marzenia o aktorstwie nie przyszło łatwo...

- Cztery razy zdawałam do szkoły aktorskiej. Za pierwszym odpadłam z powodu złego repertuaru, więc skończyłam studia pedagogiczne i już wiedziałam o sobie trochę więcej. Do kolejnego egzaminu przygotowywał mnie reżyser, ale znowu się nie dostałam, mimo jego przekonania, że jestem świetna. Nie poddałam się jednak, i w końcu postawiłam na swoim, lecz mój talent wciąż był dyskusyjny. Pierwszy rok skończyłam nawet egzaminem komisyjnym. Ale w następnym roku zajęła się mną wspaniała prof. Ewa Lasek, która zobaczyła we mnie potencjał i odtąd miałam w indeksie same piątki.

Trzeba mieć charakter, żeby wytrzymać taką presję.

- Myślę, że trzeba wiedzieć, czego się chce i konsekwentnie za tym podążać. Ten zawód nie należy do łatwych. Nie wszyscy reżyserzy potrafią pracować z aktorem, więc trzeba umieć walczyć o siebie i swoją wizję, a ja potrafię się buntować.

Protestując przeciwko braku ról dla aktorek w pewnym wieku, kilkanaście lat temu sama przygotowała pani dla siebie sztukę.

- Po filmie "Bellissima", za który otrzymałam główną nagrodę na Festiwalu Filmowym w Gdyni,pomyślałam, że zaraz posypią się propozycje zagrania ciekawych ról, ale tak się nie stało. Telefon milczał, a ja miałam do wyboru czekać i się zamartwiać albo działać. Przypadkowo trafiłam wtedy na sztukę Pedro Almodóvara "Patty Diphusa" [na zdjęciu] i postanowiłam ją wystawić. Musiałam dotrzeć do jego agencji i zdobyć prawa, przekonać go do swojego pomysłu, wymyślić teatr, gdzie miałoby być grane przedstawienie i określić zyski z biletów, których nie znałam. Wszystko więc zmyśliłam, a pierwsze bilety sprzedawałam sama.

Nie wstydziła się pani sprzedawać ich osobiście?

- Wstyd to jest kraść. Poszłabym do marketu ustawiać towary na półce, żeby mieć na chleb. W przypadku "Patty Diphusa" okazało się, że ludzie czekają na taki spektakl i inną kobiecą rolę. Za tę sztukę otrzymałam nagrodę na festiwalu w Nowym Jorku. Ale żeby tam dotrzeć, musiałam sama kupić bilety na samolot, wynająć pokoje w hotelu dla siebie, reżyserki i charakteryzatorki, zawieść swoje kostiumy i rekwizyty.

Chciałaby pani powtórzyć sukcesu sztuki "Patty Diphusa"?

- Oczywiście, że tak, dlatego pracuję nad kolejnym spektaklem. Tym razem o życiu Michaliny Wisłockiej.

Jak pani udaje się połączyć pracę w teatrze, występy w "Tańcu z gwiazdami" i przygotowania do nowej roli?

- Sama nie wiem, nawet nie pijam kawy. Zawsze miałam w sobie dużo energii. Starsze rodzeństwo śmieje się, że zawsze było mnie pełno. Jako dziecko niczego się nie bałam. Brat lubił wozić mnie na motorze, ale często mnie gubił podczas tych wypraw, a ja nie płakałam, spadając z siedzenia!

Czy córka odziedziczyła po pani brawurę?

- Małgosia jest spokojniejsza i bardziej wyważona, ale to nie oznacza, że nie jest odważna. Chyba trzeba mieć odwagę, żeby w dzisiejszych czasach zdecydować się na karierę muzyczną? Ale Małgosia fantastycznie śpiewa i ma ogromne szanse, choć nie wybrała sobie lekkiego zawodu.

Pani praca też do takich nie należy. Trudno jest być matką i jednocześnie aktywną zawodowo aktorką nieobecną w życiu dziecka.

- Ciągle rozdartą między miłością a pracą. Kiedy miałam zapłakać na planie, mówili mi przypomnij sobie, że Małgosia jest teraz z babcią i zaraz leciały mi łzy. Nie zawsze byłam przy niej, dlatego różnie się między nami układało. Kochała mnie, ale i buntowała się przeciwko mnie, zwłaszcza jako nastolatka. Teraz jest już między nami dobrze, nasze mieszkania dzielą zaledwie trzy piętra. Obie musiałyśmy dojrzeć do naszej miłości.

***

Zdjęcie pochodzi ze spektaklu "Patty Diphusa" w reż. Marty Ogrodzińskiej w Teatrze Polonia w Warszawie. Premiera miała miejsce 21 września 2006 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji