Nowe Trojanki
Im więcej oglądam oper pisanych współcześnie, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że istotnym problemem tego gatunku twórczości jest wcale nie muzyka, lecz teatr - sztuka teatralna przekazywana muzyką. Muzyka bywa lepsza lub gorsza, ale na ogół funkcjonalna i wyraża trafnie nastroje emocjonalne; sztuki zaś, czyli libretta bywają ułomne.
Jeśli nawet zawód librecisty należy dziś do reliktów przeszłości, kompozytorowi współczesnemu potrzebny jest choćby utalentowany scenarzysta. To prawda, że wiele sławnych oper przetrwało mimo defektów libretta. Ale może nasze wymagania teatralne są dziś wyższe, a może żądamy teatru w operze na zasadzie rekompensaty: nie dajecie nam panowie kompozytorzy wzruszających melodii, dajcie w zamian rzecz istotną teatralnie. Wydaje się, że w przypadku sięgnięcia po dramaturgię klasyczną ostaną się zręby logicznego przebiegu dramaturgicznego. A jednak nie. Nawet z takich związków rodzi się chaos, skrótowe adaptacje, symbole miast postaci lub rapsod. Myślę o tym wszystkim po zapoznaniu się z dziełem Joanny Bruzdowlcz "Trojanki", wystawionym na małej scenie Teatru Wielkiego w Warszawie. Ma ono właśnie formę rapsodu. Dramat wojny relacjonują w długich monologach Hekuba, Kasandra, Andromacha. Monologi te z rzadka przerywają komentarze raczej niż interwencje partnerów, zaś przedzielają sekwencje chóru Kobiet trojańskich. Pozory dialogu ma scena Taltybiosa z Hekubą i Menelaosa z Heleną. Ale przez cały czas mamy do czynienia ze skutkiem konfliktu - cierpieniem, nie z konfliktem samym. Mniej więcej w środku utworu występuje krótka aluzja muzyczna i świetlna, że cierpienie uległo spotęgowaniu: wojna przemieniła się w rzeź. Podwójny wymiar tragiczny będzie miało potem pojawienie się oszalałej z bólu Andromachy. Statyka obrazu ledwie drgnie, popłyną słowa.
Pociąga to za sobą określone konsekwencje teatralne, szczególnie niebezpieczne dla artystów opery. Niewielu z nich potrafi nie wypaść z roli i zachować sugestywność postaci w okresach długiego milczenia na scenie, jak Jerzy Artysz (Taltybios) czy Krystyna Jamroz (Hekuba). A martwota drugiego planu grozi w "Trojankach" osłabieniem napięcia dramatycznego. Tym bardziej że widownia Sali im. Młynarskiego jest mała, widoczność dobra i nawet odjazd reflektora nie wyłącza aktora z planu.
Taltybios - poseł najeźdźców - ma za towarzyszy dwóch żołnierzy. Długo pozostają na scenie, a stanie najwidoczniej ich nuży. Nikłe zajęcie sprawą wojny maluje się też na twarzach żołnierzy z oddziału Menelaosa. Rozumiem, że chodziło o liczebną równowagę zwyciężonych i zwycięzców, lecz ta siła wroga zmienia się w słabość teatru.
Helena została rozmyślnie skompromitowana. Nikt nie wierzy w jej bajeczkę o zemście Zeusowej żony, choć broni się rozpaczliwie. Suknia złachmaniona, ostry makijaż, utrefiony kołtun miast fryzury - to niemal Helka z Pragi, nie żadna piękna Helena. Dosadnie ukazano, że w wojnie chodzi zawsze o wojnę, nie o kobietę, czy gniew bogini. Kobiety trojańskie umiejscowiono na szerokim, dobudowanym do proscenium podeście. Ma on gąbczaste, uginające się podłoże. Trojanki, czyli panie z chóru Teatru Wielkiego poruszają się po nim niepewnie, przydeptując i plącząc co chwila długie zgrzebne ubiory.
Notuję te mankamenty mimowolne i zamierzone, przyczynowe i skutkowe nie w celu zdyskredytowania spektaklu, a raczej dla uprzytomnienia szeregu kłopotów, z jakimi boryka się teatr operowy - kłopotów znanych pewnie twórcom i realizatorom, ale i dostrzegalnych dla uważnego widza. Wszelako "Trojanki" Bruzdowicz są dziełem interesującym. Mają deklaratywną antywojenną wymowę, zaś piękny literacko tekst Michała Sprusińskiego - wagę tyleż uniwersalną, co bardzo polską. Chwilami wydaje się, że wystarczy tylko zmienić imiona Hekuby czy Andromachy na Barbarę, Marię, Annę, a słuchać będziemy o gehennie Warszawy, Bydgoszczy, Lublina.
Joannie Bruzdowicz udało się osiągnąć rzadką spoistość mowy i śpiewu, a wykonawcom sprostać tej trudności: Violi Waniek (Kasandrze), Poli Lipińskiej (Helenie). Pierwsze słowa, jakie padają w "Trojankach", wypowiada Krystyna Jamroz (Hekuba) z ekspresją godną Zofii Rysiówny i ten ton wysokiego tragizmu potrafi utrzymać przez całe przedstawienie. Krzyk jest często kulminacją frazy melodycznej, szeptane słowa zyskują określony punkt intonacyjny, przeradzają się w śpiew.
Z artystek chóru też wybrano taką obsadę, że recytowane solo wersy nie odbiegają emisją i napięciem dramatycznym od lamentacyjnych sekwencji zespołowych. W tym zestawie głosem dwojga aktorów dramatycznych, Hanny Stankówny (Andromacha) i Krzysztofa Wieczorka (Menelaos) nie dostaje muzyczności brzmienia bardziej niż śpiewakom sprawności deklamacyjnych.
Reżyser Bogdan Hussakowski zresztą już we wrocławskiej "Sonacie Belzebuba" Witkiewicza dowiódł, że umie zbliżać śpiewaków do teatru; i tam zadbał o kulturę i wyrazistość słowa.
Muzycznie przygotował spektakl i dyrygował "Trojankami" Mieczysław Nowakowski, nigdy nie lękający się prapremier. Instrumenty niewielkiej orkiestry (flety, trąbki, fagot, altówka, wiolonczele, liczna perkusja i tzw. bronte, przypominający grzmot pioruna) potraktowane zostały przez kompozytorkę kameralnie, chwilami koncertująco, przeważały sploty linearne i zbiory punktualistyczne nad efektami tutti.
Osobną warstwę dźwiękową nagrano na taśmie. W melodyce i harmonii obsesyjnie powraca mała nona w zdwojeniach i przewrotach. Staje się ,,leitmotivem płaczu" trojanek. Cała muzyka pełni tradycyjne operowe funkcje kondensacji nastroju, ilustracji paraboli emocji i stopnia wiodącego od konkretu słowa w jego poetycką wieloznaczność. Poziom wykonawczy spektaklu - jeszcze na czwartym z rzędu przedstawieniu... - cechowała wielka staranność. Swoje talenty, tak przydatne we współczesnych formach teatru operowego potwierdzili: Krystyna Jamroz w roli Hekuby i Jerzy Artysz w roli Taltybiosa, a ujawniła młoda Viola Waniek jako Kasandra.