Wagner wraca do Wrocławia
Jeżeli ktoś chciałby dziś - jak się to jeszcze nie tak dawno słyszało i czytało - wyrażać wątpliwości, czy teatr operowy Ryszarda Wagnera może w naszych czasach interesować szerszą publiczność, czy też raczej powinien już zostać odstawiony do historycznego lamusa, to wątpliwości takie rozwiać powinny nie tylko regularne sukcesy w ośrodkach o utrwalonych z dawna wagnerowskich tradycjach, ale także m.in. wiadomość, że oto w Bangkoku rozpoczął działalność tajlandzki oddział Międzynarodowego Towarzystwa Wagnerowskiego, który pragnie doprowadzić do wystawienia w tamtejszej Operze "Złota Renu".
Do ośrodków "o utrwalonych z dawna wagnerowskich tradycjach" należy natomiast niewątpliwie Wrocław - jakkolwiek sprawa ta przez wiele lat celowo okrywana była milczeniem. Już w 1852 roku (zaledwie siedem lat po drezdeńskiej prapremierze) wystawiono we Wrocławiu "Tannhausera", a wnet po nim posypały się premiery innych dzieł, spotykając się ze świetnym przyjęciem. Słynne były swego czasu wrocławskie "Wagnerowskie noce", a i cały "Pierścień Nibelunga" znalazł się od 1895 roku w repertuarze wrocławskiej sceny.
Po drugiej wojnie światowej jednak - z politycznych oczywiście względów - żadne z dzieł niemieckiego mistrza nie pojawiło się na wrocławskiej scenie (jeżeli nie liczyć pojedynczego przedstawienia "Holendra tułacza" przygotowanego jesienią 1993 na zamówienie niemieckiego impresaria dla potrzeb zagranicznego tournee). Tym bardziej więc przyklasnąć należy odwadze i fantazji dyrektorki Opery Dolnośląskiej Ewy Michnik, która - kontynuując (poniekąd z konieczności, jako że właściwa siedziba Opery z niejasnych przyczyn ciągle pozostaje w stanie generalnego remontu...) słynny już cykl operowych superprodukcji w kolosalnym wnętrzu wrocławskiej Hali Ludowej - postanowiła śmiało przypomnieć temu miastu jego świetne wagnerowskie tradycje i sięgnęła od razu po dzieło najpotężniejsze i zapewne najtrudniejsze do scenicznej realizacji, to jest po "Pierścień Nibelunga", rozpoczynając od "Złota Renu".
Wybór był niewątpliwie trafny. Jak to już bowiem nieraz podkreślałem, właśnie "Pierścień Nibelunga" wbrew głoszonym swego czasu przez niektóre środowiska poglądom - ze wszystkich dzieł Wagnera niesie najbardziej chyba aktualne dla dzisiejszego odbiorcy przesłania. Pod przykrywką baśniowej historii wywiedzionej ze starych skandynawskich i germańskich legend toczy się tu przecież przejmujący dramat miłości i nienawiści oraz dążenia do władzy i bogactwa za wszelką cenę, zaś przede wszystkim - walki z porządkiem oraz prawami Natury, co nieuchronnie prowadzi do tragicznego końca. Skąd my to wszystko znamy?
Stanęło tedy przed ambitnym zespołem Opery Dolnośląskiej niezwykle trudne i ryzykowne zadanie - ale też wrocławskie przedstawienie "Złota Renu" okazało się wydarzeniem, które odbiło się szerokim echem w świecie artystycznym. Wagę jego podkreślił wyraziście fakt, że na premierę zechciał przybyć jako gość Wolfgang Wagner - wnuk wielkiego kompozytora i wieloletni szef słynnych Festiwali w Bayreuth.
Wyraził się o niej z dużym uznaniem - bo też śmiałe przedsięwzięcie Ewy Michnik uwieńczone zostało pełnym sukcesem. Znakomitym pomysłem okazało się zaproszenie do współpracy Hansa-Petera Lehmanna, cenionego reżysera z Hanoweru, który niegdyś w Bayreuth był asystentem Wielanda Wagnera. Potrafił on nie tylko wspaniale zagospodarować ogromną przestrzeń Hali Ludowej i dynamicznie poprowadzić akcję, biegnącą wartko niczym sensacyjny kryminał, ale - co najważniejsze - nie kusząc się o udziwnianie ani o "nowatorskie" spojrzenie na dzieło, sugestywnie wyeksponował najistotniejsze elementy dramatu. Ukazał też wyraziście m.in. wątpliwą moralność największego z bogów - Wotana. On to w potężnym monologu "Abendlich strahlt der Sonne Auge" zachwyca się dumnie wspaniałością nowej siedziby bogów -
Walhalli, za której wzniesienie dopiero co zapłacił w nieprawy sposób zdobytym złotem (powinien był zwrócić je, wraz z czarodziejskim pierścieniem, Naturze - symbolizowanej przez Córy Renu - aby pierwotny ład mógł na powrót zapanować na świecie...), czego rezultatem niemal od razu stało się pierwsze morderstwo.
Całkiem zaś rewelacyjny pomysł reżysera mogliśmy podziwiać w samym zakończeniu dramatu, kiedy Loge, najprzemyślniejszy z bogów, władający żywiołem ognia, widząc małostkowość i niecne postępki reszty przezacnego boskiego grona nie tylko nie wstępuje w ślad za nimi po tęczowym moście do Walhalli, ale nadto wznieca płomień niweczący niewielką kopułę, w której można widzieć miniaturę zwieńczenia mitycznej Walhalli, albo... imponującego dachu Hali Ludowej. Już zatem tutaj, w prologu do całej historii, otrzymujemy profetyczną zapowiedź, czym się to wszystko skończy i do czego niepohamowana, łamiąca wszelkie naturalne prawa żądza złota oraz władzy może doprowadzić.
Dla swojej koncepcji znalazł Hans-Peter Lehmann walną pomoc w funkcjonalnej i efektownej, choć prostej oprawie scenograficznej Waldemara Zawodzińskiego, imponującej także frapującą grą świateł (istotna część potężnych dekoracji w stanie gotowym przyjechała z Hanoweru). Nad muzyczną stroną przedstawienia czuwała przy dyrygenckim pulpicie Ewa Michnik, prowadząca dzieło Wagnera z imponującą precyzją i dynamiczną energią zarazem. Znakomicie grała pod jej batutą orkiestra Opery Dolnośląskiej, a w licznym gronie solistów na dobrą sprawę nie dostrzegało się słabych punktów.
Przygotowano mianowicie do "Złota Renu" dwie obsady. Jedna z nich, która wystąpiła m.in. podczas premierowego wieczoru, składała się przeważnie z miejscowych artystów; drugą tworzyli goście zagraniczni oraz polscy śpiewacy działający "na co dzień" na obcych scenach. Ja trafiłem na tę drugą właśnie (24 października) i z prawdziwą satysfakcją słuchałem śpiewu znakomitego szwajcarskiego basa Hansa-Petera Scheideggera w partii Wotana, dalej - związanego z teatrem w Chemnitz świetnego polskiego tenora Piotra Bednarskiego jako Logego, osiadłej we Frankfurcie Elżbiety Ardam jako matki bogów Erdy, przybyłego zza Oceanu Pawła Izdebskiego w partii olbrzyma Fasolta oraz Agnieszki Rehlis, kreującej partię Fryki, małżonki Wotana. Godna podziwu była też sceniczna kreacja niemieckiego bas-barytona Franka Schneidersa w roli nikczemnego karła Alberyka, a i trzy Córy Renu - Aleksandra Buczek, Ewa Vesin i Dorota Dutkowska - zasłużyły na pełne uznanie.
Można więc mówić o sukcesie, choć tyle było różnych obaw. Oczekiwać teraz będziemy z niecierpliwością zapowiedzianych na koniec maja i początek czerwca 2004 przedstawień "Walkirii" oraz mających następować po niej w półrocznych odstępach dalszych części "Pierścienia..." (JÓZEF KAŃSKI)
Jeśli oceniać to, co słychać było z głośników w Hali Ludowej 25 października, wrocławskie przedstawienie "Złota Renu" w polskiej obsadzie było zaskakująco udane. Ewie Michnik udało się zgromadzić nadspodziewanie dobrą - zważywszy znane kłopoty ze śpiewakami wagnerowskimi i z polską wokalistyką - i wyrównaną obsadę: Wotan - Bogusław Szynalski, Donner - Zbigniew Kryczka, Froh - Andrzej Kalinin, Loge - Paweł Wunder, Alberyk - Maciej Krzysztyniak, Mime - Edward Kulczyk, Fasolt - Paweł Izdebski, Fafner - Wiktor Gorelikow, Fryka - Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak, Freja - Aleksandra Lemiszka, Erda - Barbara Krahel, Woglinda - Aleksandra Buczek, Wellgunda - Ewa Vesin, Flosshilda - Dorota Dutkowska.
Co najważniejsze, wszyscy wykonawcy utrzymywali dobry poziom zarówno techniczny, jak interpretacyjny, nie było "drewnianych" postaci ani rażących niedociągnięć. Można wskazać śpiewaków odrobinę słabszych: na przykład nie dość stanowczy Kryczka w scenie wywoływania burzy. Różnice jednak doprawdy nie były istotne.
Akcja nabrała tempa w drugiej scenie: biegła wartko, dobrze przedstawiona aktorsko, bez ślamazarności. Świetny był Paweł Wunder jako Loge, którego ostatnio oglądaliśmy w Warszawie w roli Króla Ubu, komediowy, nierzadko poświęcający linię melodyczną i piękną barwę dla wyrazistości interpretacji. Mógł nawet wydać się odrobinę przerysowany. Stateczny Wotan Bogusława Szynalskiego budził zaufanie jako postać pradawnego wodza, nierychliwego, lecz pełnego barbarzyńskiego majestatu. Kontrast między sprytnym Logem a nieco "powolnym" Wotanem to atut wrocławskiego przedstawienia. Świetna była przemiana Alberyka z niedołężnego, wyśmiewanego przez Córy Renu karła w potężny czarny charakter, pełen werwy śpiewaczej, dysponujący pięknym, wagnerowskim barytonem.
Ci trzej protagoniści, podobnie jak pozostali bohaterowie, miewali chwile dekoncentracji, akcja jednak nigdy nie "siadała". Podobnie zdarzały się drobne kłopoty intonacyjne albo z podparciem dźwięku, które jednak nie psuły ogólnego wrażenia (idealna czystość intonacji nigdy zresztą nie była cechą wagnerowskiej wokalistyki).
Orkiestra Opery Dolnośląskiej przedstawia poziom przeciętny; kapelmistrzyni, dobrze o tym wiedząc, nie starała się zmuszać jej do zbyt trudnych zadań. Nie można było liczyć na błyskotliwą realizację mocnych akcentów i szybkich, ostrych motywów albo niuansowe różnice agogiczne, które u Wagnera sprawdzają się znakomicie. Ewa Michnik koncentrowała się na długofalowym efekcie dramaturgicznym. Toteż narracja płynęła stosunkowo jednostajnie, ale nie nudno; razić mogły od czasu do czasu niedoskonałości intonacyjne.
Bez wątpienia w przygotowanie warstwy muzycznej włożono wiele pracy. Słychać to było zwłaszcza w chwilach, gdy do nowego tempa od razu dopasować się musi śpiewak - nie było ani jednej wpadki. Nie ma jednak róży bez kolców. Nie można wydać wiarygodnej opinii na temat wykonania, w którym tak dużą rolę gra elektronika. Śpiewacy byli świetnie słyszalni, mocno wysunięci ponad orkiestrę, dobrze oddana została barwa - ale nie wiadomo przecież, jakiej użyto korekcji. Dla wokalisty nowoczesne nagłośnienie za pomocą mikroportu i, zapewne, douszny odsłuch mogą być ogromnym ułatwieniem: znikają kłopoty z wolumenem brzmienia, łatwo współpracować z orkiestrą, zatuszować można niedoskonałości barwy (np. brzęczące, nosowe formanty), a nawet w pewnym stopniu ją "wykreować" (trzeba przyznać, że żaden głos nie brzmiał sztucznie). Amplifikacja obnaża natomiast niedoskonałości intonacyjne, rytmiczne i wymowy: Paweł Wunder od czasu do czasu brzmiał, jakby mocno seplenił, czego nie pamiętam z jego występu w Warszawie - może to drobna, zazwyczaj niesłyszalna wada, może złe ustawienie toru nagłośnienia?
Orkiestra - bez dwóch zdań - nagłośniona została bardzo źle. Ograniczenie pasma, "pudełkowy" charakter brzmienia - niewiele lepiej niż na słabych nagraniach z lat pięćdziesiątych. W fortissimach słyszalne przesterowania. Nawet same partie skrzypiec sprawiały wrażenie bardzo staromodne. Zaburzona była charakterystyka dynamiczna - inne niż zwykle proporcje między piano a forte, inaczej brzmiały crescenda. Bardzo dotkliwy był brak powiązania między śpiewakami i orkiestrą: stapiania się głosu z barwą zespołu, "unoszenia się" partii wokalnej na brzmieniu orkiestry.
Punktowe nagłośnienie z dwóch zestawów głośnikowych powodowało, że Hala nie była wypełniona dźwiękiem, co odczuwam jako stratę wrażenia, jakie wywołać może późnoromantyczny skład orkiestry. Niezależnie od wątpliwości Jerzego Ilkosza (nr 21/2003) co do słyszalności dźwięku akustycznego w Hali Ludowej, byłem świadkiem koncertów o niebo lepiej nagłośnionych. (ANTONI BEKSIAK)