Artykuły

Z ręką w teatralnym nocniku

Zdeterminowanych i bezrobotnych aktorek i aktorów jest w tej chwili w Warszawie około pięciu tysięcy. Ta liczba ciągle się zwiększa, co roku z ręką w teatralnym nocniku budzi się kilkuset nowych absolwentów szkół aktorskich. I w tym kontekście trzeba spojrzeć na narastający konflikt w Teatrze Studio - pisze Maciej Nowak w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

- Panie dyrektorze, panie dyrektorze, jestem aktorem, chcę u pana pracować! - rozpaczliwy krzyk rozległ się akurat w momencie, gdy wkładałem klucz do drzwi wejściowych klatki schodowej na Opaczewskiej. Sąsiad z góry wyjrzał przez okno, mrucząc jak zwykle zgryźliwe uwagi na temat spokoju, Szczęśliwc i rozwydrzenia. W moim kierunku biegł pędem młody człowiek, wyciągając przed siebie dłoń, w której trzymał plik papierzysk. Był wczesny wieczór, wracałem skonany z całodziennego nagrania telewizyjnego. Nie, to nie był najlepszy moment na prowadzenie rozmów na temat zatrudnienia i przeglądanie artystycznego curriculum vitae.

Grzecznie, acz stanowczo przeprosiłem, proponując spotkanie następnego dnia na Zbawiksie. Gdy do niego doszło, najbardziej byłem zainteresowany, w jaki sposób zdobył mój prywatny adres. Otóż, okazało się, że adresu nie znał, ale przeanalizował felietony ze "Stołka" i na podstawie kilku opisów zrekonstruował mniej więcej położenie mojego mieszkania. I warował dzień cały w okolicy, czekając, aż się pojawię. I się doczekał. To jest dopiero aktorska przenikliwość i determinacja! Brawo on!

Zdeterminowanych i bezrobotnych aktorek i aktorów jest w tej chwili w Warszawie około pięciu tysięcy. Ta liczba ciągle się zwiększa, co roku z ręką w teatralnym nocniku budzi się kilkuset nowych absolwentów szkół aktorskich. Przyjeżdżają do stolicy z całego kraju, bo wydaje im się, że to tutaj znajdują się drzwi do Narnii. W większości nie mają co liczyć na stałe zatrudnienie, zarabiają na skromne życie, biorąc udział w serialach, dogrywając ogony w filmach, chałturkach, marnując czas na castingach do reklam, w których rzekome astronomiczne honoraria są mitem, w dodatku dzielonym z osobami z produkcji. Wieczorami i nocami pracują w knajpach, gdzie wypatrują znanych twarzy, które mogłyby pomóc w karierze. Z marzeń, pod których sztandarem ruszali po maturze w teatralną drogę, pozostaje już bardzo niewiele. Ale ciągle jednak tli się nadzieja na etat w renomowanym teatrze, nagłe zastępstwo, nagłą odmianę fortuny.

I w tym kontekście trzeba spojrzeć na narastający konflikt w Teatrze Studio. Od kilku tygodni odbywa się wojna na oświadczenia, listy otwarte i przecieki między dyrektorem naczelnym Romanem Osadnikiem a zespołem artystycznym kierowanym przez Agnieszkę Glińską. Po ćwierćwieczu nieodpowiedzialnego majstrowania przy stołecznych teatrach, po rozmaitych planach Hausnera i innych ekscesach magistrackich urzędników odpowiedzialnych za kulturę środowisko aktorskie jest wyjątkowo przeczulone na punkcie reform mających na celu uelastycznianie form zatrudnienia i wprowadzenie systemu projektowego. Mało kto ma w sobie jeszcze wiarę w sensowność takich zmian, większość zaś obawia się, że to krótka i stromo spadająca w dół droga do pozbawienia ich ostatecznej nadziei na funkcjonowanie w teatrze repertuarowym. Wymyślono go w Europie przed wiekami na tyle dobrze, że mimo upływu czasu ciągle pozostaje sprawną maszynką ekspresji artystycznej, a dla publiczności stanowi atrakcyjną i prestiżową formę spędzania czasu. Po co w tym grzebać? Po co rozregulowywać coś, co działa całkiem skutecznie?

O losie, przeczytałem poprzedni akapit i aż sam zdumiałem się, jak daleko mi do hunwejbina neoliberalnych zmian w kulturze, jakim byłem ćwierć wieku temu. No tak, ale czy wtedy mogłem wiedzieć, do czego doprowadzi nasza zabawa w odkurzanie starych konwencji? Afisz teatru zamienia się coraz częściej w zestaw skromnych inscenizacyjnie projektów granych przez chwilę, nieregularnie, bez szerszego odzewu i za grosze. Nawet w nowojorskiej MET, najsłynniejszym teatrze operowym świata, odbywają się już spektakle z partiami orkiestry odtwarzanymi z nagrań, a w La Scali wielki klasyczny repertuar brzmi z towarzyszeniem fortepianu. Bo taniej, bo sprawniej, bo nie trzeba się męczyć z muzycznymi związkami zawodowymi. Dlatego nie dziwcie się naszej histerii. Gdy w instytucjach artystycznych zaczynają się szarogęsić specjaliści od zarządzania, prodżekt menedżerowie, buchalterzy, rachmistrze i rozmaitej maści subiekci, coraz mniej w nim miejsca dla artystów. I wtedy pozostaje im jedynie wieszanie się na dyrektorskiej klamce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji