Gombrowicz z gębą
"Ferdydurke" w teatrze musi pozostawić niedosyt. Wielopiętrowa, obudowana autokomentarzem powieść o debiutującym pisarzu, który zmagając się z nieautentyczną Formą próbuje stworzyć Dzieło, jest przede wszystkim grą języka i literackich konwencji. Mieści w sobie obszerny "traktat o kulturze", zawarty w rozdziałach z Filidorem i Filibertem w tytule. W adaptacji Waldemara Śmigasiewicza większość efektów wynikających z narracyjności i polemicznego pazura utworu, zniknęła na rzecz tego, co jest w nim akcją, dzianiem się.
Wraz z Józiem który zmalał w belfrze absolutnym i zdawkowym, śledzimy trzy epizody powieści, rozgrywające się w szkole, potem na pensji u Młodziaków i w dworku Hurleckich. Akcję wyznaczają kolejne uwikłania międzyludzkie, w których bohaterowi zostaje narzucona coraz to inna gęba. "Ferdydurke zredukowana do dwóch tematów: Niedojrzałości i Formy, "pupy" i "gęby", staje w szeregu wielu tekstów tego autora, zatracając swoją inność.
Sen, czy jawa?
Teatr domaga się również dookreślenia. Dlatego w spektaklu świat niesamowitych zdarzeń utkany jest z materii snu. Swój pierwszy monolog - bilans życia po przekroczeniu "Rubikonu trzydziestaka", wieku Chrystusa i Józefa K. - narrator wypowiada w ciemności, z łóżka zawieszonego w górze. W tle pojawi się prospekt malowany w granatowe, kłębiaste chmury (scenografia Macieja Preyera). Noc? Nie tylko - spadanie pobudza nieświadomość do snów głębinowych, wkroczenia w domenę libido. Na tym właśnie poziomie - nie w świecie ducha - odbywa się gwałt permanentny?!
Tymczasem w "Ferdydurke" nie da się tak jednoznacznie zinterpretować rzeczywistości. "Świat mój się załamał. Coś okropnego działo się ze mną, lecz poza mną coś głupiego, coś bezczelnie irrealnego. Siedziałem w nierealnym nonsensie, jak we śnie." Obszar, w którym porusza się, a raczej tkwi narrator powieści to pogranicze jawy i snu, rejestrowanie ruchu wzajemnego przenikania się, kulminacji zdarzenia nieistotnego i nieprawdziwego w koszmar.
Wydawało się przez moment, że tę nieokreśloność świata zapełnianego przez widma poczęte z wnętrza bohatera, reżyser ma na uwadze. Belfer Pimko, pierwszy wróg autentyczności Józia, wyprowadzany jest z ciemnego tła sceny przez dwie postacie-cienie, przypominające trochę animatorów lalek w japońskim bunraku. Pomysł zostaje jednak szybko porzucony. Żal też pominiętego w inscenizacji, a ciekawego teatralnie, motywu sobowtóra, oddzielonego od narratora i postrzeganego przezeń jako coś obcego, przypadkowego w swojej dezintegracji i chaosie.
Wieszcz w kupie
Trzeba przyznać, że to co Śmigasiewicz jako adaptator postanowił z "Ferdydurke" wybrać, jako reżyser przełożył czytelnie na działania sceniczne i obrazy. Wystawiał ten tekst już kilka razy i to procentuje. Jego najnowsza realizacja w Teatrze Miejskim przekonuje nas swoim dopracowaniem i pewnością w prowadzeniu aktorów, zwłaszcza w scenach zbiorowych.
Zespół gdyńskiego teatru zasłużył sobie na pochwały - zawiódł mnie jedynie występujący gościnnie Krzysztof Matuszewski, który jako narrator-Józio nie wykroczył poza nijaką poprawność. Każda postać ma deformującą maskę, przypisany kanon zachowań, gestów, słów. Istnieje jako odbicie w umyśle innych, sprzężone z nimi na zasadzie antytezy. Specjalista od zdrabniania i demoniczny prowokator, profesor Pimko (w interpretacji Stefana Iżyłowskiego) prowadzi Józia do szkoły, gdzie natchniony Bladaczka (brawurowo grany przez Ryszarda Jaśniewicza) próbuje rozpaczliwie wpoić miłość do Słowackiego, bo "wielkim poetą był". Pojedynek na miny, w którym przy akompaniamencie chłopaków i chłopiąt, sprośny Miętus (najlepszy aktorsko Mariusz Żarnecki) pokonuje niewinnego Syfona, jest punktem kulminacyjnym świetnej sceny szkolnej. Puentą zmagań z pseudonowoczesnością Młodziaków staje się sekwencja rodzinnego obiadu, podczas którego Józio nie może się odnaleźć w rytmie podnoszonych do ust łyżek, wciąż nie trafia w obowiązującą przy stole formę, zburzoną w końcu przez kretyński chichot gospodarza. Zaaranżowana przez bohatera prowokacja erotyczna kończy się wtrąceniem wszystkich w wielką "kupę" czystego seksualizmu. Zaś w kręgach ziemiańskich (dobry Kuba Zaklukiewicz jako sarmacki Wuj) rozgrywa się scena lania Parobka, z którym pobratał się Miętus.
Symfonia i bełkot
W spektaklu Śmigasiewicza imponowało mi wyczucie muzyczności tekstu, wyprowadzone z jego poetyki współbrzmień i dysonansów. Rola Józia w świecie zredukowanym do pewnej liczby znaków polega przede wszystkim na mieszaniu przeciwnikom języków, co wywołuje niezap1anowane, bezsensowne reakcje. Tak jest z Pensjonarką Nowoczesną - mamusią, gałązką w ustach żebraka, braniem po gębie przez pana. Linia rytmów podawana jest zrazu na kontrabasie, by w finałowej scenie zamienić się w kompletny chaos znoszących się wzajemnie dźwięków i idei.
Nie zabrakło również aktualizującego humoru - w symbolicznej niemal scenie chłopskiego ataku na panów z czerwoną pierzyną jako orężem.
Wszystkie te sceny wyraziście ilustrują podstawową, choć uproszczoną problematykę "Ferdydurke". Powstał spektakl wartościowy, solenny i śmieszny. Może najlepszy, jaki widziałam w Teatrze Miejskim.
PS. Wypytywana publicznie przez dyrektora Wójcickiego o tytuł powieści, odpowiadam już bez szoku wywołanego podtykanym pod nos mikrofonem (w Teatrze Miejskim dba się o regularne przyprawianie "gęby") słowo "ferdydurke" nic nie znaczy. Gombrowicz rzucił je na przynętę krytykom, którzy wcześniej, zasugerowani tytułem debiutanckiego tomu, przykleili autorowi "Pamiętnika z okresu dojrzewania" lekceważącą etykietę niedojrzałości. Czyżby dyrektor Wójcicki wpadł w pułapkę zastawioną na tropicieli znaczenia wyrazu?