Wagner na poznańskiej scenie
"Z pojawieniem się tego dzieła skończyło się panowanie dawnej opery!" - pisał z entuzjazmem w połowie ubiegłego stulecia Franciszek Liszt po otrzymaniu świeżo ukończonej partytury "Lohengrina", którego pierwsze wykonanie sam zresztą niedługo potem przygotował i prowadził w weimarskim teatrze.
I istotnie - "Lohengrin" ze swoją swobodną formą, uwolnioną od podziału na zamknięte arie, duety i sceny zespołowe, z wyraźnie już zarysowaną zasadą motywów przewodnich, z ogromnie rozbudowaną rolą orkiestry, przy niepospolitej oryginalności i szlachetności muzycznej inwencji, stał się przełomowym punktem w rozwoju gatunku romantycznej opery. Wkrótce też zdobył liczne wielkie sceny - w tym także Operę Warszawską, gdzie przez wiele lat utrzymywał się w żelaznym niemal repertuarze, stanowiąc wdzięczne pole dla kreacji najznakomitszych naszych artystów (m. in. właśnie w "Lohengrinie" dał swój jedyny na rodzimej scenie występ wielki tenor Jan Reszke).
Obecnie zapragnęła przypomnieć dzieło Wagnera polskim widzom Państwowa Opera im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu. Że jednak świetne ongiś tradycje naszych teatrów w tej dziedzinie zostały już dość gruntownie zapomniane, przeto do realizacji spektaklu zaproszono artystów z NRD - dyrygenta Rolanda Wambecka, reżysera Ericha Witte oraz scenografa Wolfa Hochheima.
Była to decyzja słuszna, a wybór nad wyraz trafny. Roland Wambeck okazał się mistrzem: muzyka Wagnera pod jego batutą przez cały czas trzymała słuchaczy w napięciu - a trzeba też powiedzieć, że dawno już nie słyszeliśmy tak świetnie grającej poznańskiej operowej orkiestry (kapitalnie przeprowadzone konsekwentne narastanie dynamiki w instrumentalnym wstępie do opery!). Reżyser Erich Witte umiał szczęśliwie pogodzić dramatyzm akcji z majestatyczną hieratycznością wypływającą z wagnerowskiej muzyki i odpowiednio ustawić charaktery działających postaci; może tylko finał wypadł - w sensie teatralnym - niezbyt przekonywająco. Dekoracje Wolfa Hochheima - lekkie, jakby prześwietlone (może aż zanadto oszczędne w pierwszym obrazie?), ładnie podkreślają klimat starej, średniowiecznej legendy.
Dobrze śpiewa w przedstawieniu "Lohengrina" chór - jakkolwiek męski zespół jest tu wyraźnie słabszy. Wśród solistów prym wiodą Krystyna Kujawińska jako piękna, niesłusznie oskarżona Elza oraz Aleksandra Imalska w roli przewrotnej Ortrudy (ich duet w drugim akcie należał do najlepszych momentów przedstawienia). Janusz Temnicki stworzył świetną postać Telramunda, imponując siłą dramatycznej ekspresji; głos jego jednak nie jest raczej predestynowany do ciężkich partii wagnerowskich. Także zasłużony tenor Marian Kouba, dla innych zresztą przyczyn, z niejakim trudem pokonywał kolejne etapy potężnej partii tytułowej, wymagającej od śpiewaka niepospolitej wytrzymałości oraz mocy i blasku głosu. Dobrym odtwórcą roli króla Henryka (gdyby nie dykcja!) był Andrzej Kizewetter.
Pamiętać zresztą trzeba, że wszystkie główne partie w "Lohengrinie" wymagają od śpiewaków szczególnych dyspozycji - toteż zebranie całego zespołu na odpowiednim poziomie i wystawienie opery Wagnera z niewątpliwym powodzeniem jest poważnym osiągnięciem Opery Poznańskiej i dobrze świadczy o artystycznych możliwościach tego teatru.