Artykuły

Lohengrin w Poznaniu

Twórcza działalność Ryszarda Wagnera odegrała w dziejach muzyki rolę tak doniosłą, że tru­dno dzisiaj wyobrazić sobie te­atr operowy, który by, żywiąc ambicję posiadania jako tako wszechstronnego repertuaru, nie miał w nim jednego choćby dzie­ła mistrza z Bayreuth. Próbują tedy i nasze czołowe teatry mierzyć się od czasu do czasu z piętrzącymi się w Wagnerowskich operach i dramatach muzycznych trudnościami. Przoduje w tym względzie Poznań, gdzie po roku 1955 wystawiono już "Holendra tułacza", "Tannhausera", a nawet "Tristana i Izoldę" (co prawda w skróconej dość mocno wersji), ostatnio zaś przyszła kolej na "Lohengrina". Warto na tym miejscu przypomnieć, iż jest to już trzecia inscenizacja tej opery na polskiej scenie w okresie po II wojnie światowej: pierwsza miała miej­sce w Warszawie w roku 1956, druga w Łodzi w roku 1970. Mimo tych sporadycznych prób nie ulega jednak wątpliwości fakt, iż świetne ongiś tradycje wykonawstwa dzieł Wagnera w Polsce uległy po roku 1939 cał­kowitemu niemal zerwaniu i zapomnieniu, stąd też każde współ­czesne wystawienie oznacza w praktyce budowanie wszystkiego od nowa - włącznie z opanowy­waniem przez młodsze pokolenie śpiewacze i dyrygenckie tajników wagnerowskiego stylu. Bardzo tedy słusznie postąpiono w Pozna­niu, zapraszając do wystawienia "Lohengrina" trójkę wyspecjalizo­wanych w tej dziedzinie artystów z NRD.

Było to posunięcie nad wyraz trafne. Dyrygent Roland Wambeck okazał się prawdziwym mi­strzem: prowadził operę Wagne­ra z ogromnym żarem i dyna­miczną energią, a jednocześnie w sposób tak logiczny i zwarty, że i w najsłynniejszych europej­skich teatrach nieczęsto się z po­dobną kreacją można zetknąć. Odniósł tedy pełne zwycięstwo, a wraz z nim cały zespół Opery Poznańskiej; zwłaszcza orkiestra grała pod jego batutą jak zacza­rowana. Bardzo ładnie spisywały się też chóry - choć brzmienie, jak również dykcja męskiej gru­py pozostawiały jeszcze to i owo do życzenia.

W gronie solistów najbardziej "wagnerowski" gatunek głosu - a także sposób śpiewania - za­demonstrowała Aleksandra Imalska w partii przewrotnej Ortrudy. Pięknie też, zwłaszcza w dal­szych partiach opery, śpiewała Elzę Krystyna Kujawińska, toteż duet Elzy i Ortrudy w drugim akcie należał do najlepszych mo­mentów przedstawienia. Marian Kouba kulturalnie i szlachetnie interpretował partię świetlanego rycerza; odnosiło się jednak wra­żenie, że w ostatnim akcie opery zasłużony ten artysta po pro­stu osłabł kondycyjnie, toteż w wielkim duecie z Elzą śpiewane przezeń frazy nie miały już potrzebnej tu "belcantowej" płynności, a w słynnym "Opowiadaniu o Graalu" zabrakło właściwej mo­cy i blasku. Janusz Temnicki jako Telramund stworzył najlepszą bodaj, najbardziej żywą i suge­stywną postać, czuł też doskonale charakter swej partii; rzecz jednak w tym, iż rozporządza on głosem jak na tę partię zbyt lekkim, toteż chcąc osiągnąć właś­ciwe dramatyczne napięcie musiał w niejednym momencie głos ów forsować aż do granic krzyku, z oczywistą szkodą dla szlachetno­ści brzmienia, a chciałbym mieć nadzieję, że bez szkody dla sa­mej fizjologii organu głosowego. Takie już bowiem są żelazne pra­wa, że głos predysponowany np do partii Don Giovanniego (a Temnicki swego czasu tę włas­ne rolę bardzo ładnie kreował na wrocławskiej scenie) nie może być równie podatny do odtwarzania dramatycznych partii wagnerow­skich; parę fenomenalnych wy­jątków potwierdza tylko tę re­gułę.

Andrzej Kizewetter zasłużył na uznanie jako odtwórca roli kró­la Henryka; chciałoby się jed­nakże lepiej rozumieć słowa śpie­wanego przezeń tekstu. W epizo­dycznej ale ważnej partii Herol­da (debiutował w niej niejeden sławny później śpiewak!) dobrze spisał się Jerzy Fechner. Niewątpliwą zaletą poznańskiego przedstawienia była reżyseria Ericha Witte, dobrze czującego klimat Wagnerowskiego dzieła. Zawiodła go tylko inwencja w trudnej co prawda do szczęśli­wego rozwiązania finałowej sce­nie z powrotem odczarowanego szczęśliwie młodego księcia Got­fryda, upokorzeniem Ortrudy i śmiercią Elzy, toteż scena ta, tak pełna dramatycznych treści i te­atralnych "cudowności", przeszła właściwie bez wrażenia. Bardzo ładne są kostiumy pro­jektu Wolfa Hochheima. Dekora­cje, może trochę zanadto oszczęd­ne i umowne (zwłaszcza w pier­wszym akcie), także przecież pa­sują dobrze do charakteru całe­go przedstawienia. W sumie więc, jakkolwiek niektórzy bohatero­wie czynili może wrażenie zmę­czonych, można mówić śmiało o poważnym sukcesie Poznańskiej Opery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji