Lohengrin w Poznaniu
Muzykę Wagnera znamy w Polsce głównie z radia i z płyt. Czym jest teatr Wagnera nie bardzo wiemy, gdyż dzieła jego rzadko właściwie goszczą na naszych scenach. Można by sądzić, że opery polskie boją się Wagnera.
Tymczasem wszystkie dotychczasowe inscenizacje były w zasadzie udane, co dowodzi, że bariera dzieląca nasze teatry do Wagnera (oczywiście mowa być może tylko o tych większych dysponujących licznym chórem, dobrą orkiestrą i, last but not least, odpowiednimi solistami) jest raczej natury psychologicznej.
Poznań ma stosunkowo najbogatszą tradycję - tutaj bowiem odbyła się w ostatnim trzydziestoleciu większość polskich premier wagnerowskich: "Holender tułacz", "Tannhauser". "Tristan i Izolda" i wreszcie "Lohengrin". Ta ostatnia oczekiwana była z tym większym zainteresowaniem, jako że realizacji jej podjęło się grono twórców z NRD Roland Wambeck, Erich Witte i Wolf Hochheim. Uzyskaliśmy więc sposobność ujrzenia "Lohengrina" w kształcie niejako najbardziej naturalnym - narodowym - na podobieństwo naszej "Halki" eksportowanej za granicę.
Pierwsza uwaga, jaka się nasuwa w zetknięciu z tym dziełem, to jego statyczność. Najwięcej dzieje się w samej muzyce - w niej bowiem znajdują pełny wyraz dramatyczne konflikty oraz przeżycia i emocje bohaterów. Przy tym punkt ciężkości środków wyrazu spoczywa na orkiestrze, której zadanie jest przez to niezwykle odpowiedzialne. Natomiast "wydarzeń" scenicznych, które można by atrakcyjnie rozegrać w sensie teatralnym, jest stosunkowo niewiele. Dominują sceny o charakterze czysto kontemplacyjnym, w których bohaterowie po prostu śpiewem wyrażają nurtujące ich uczucia, albo epickim (rozmaite opowiadania, czy wręcz "przemówienia", jak na przykład monologi króla Henryka), a nawet zgoła dekoracyjnym w najczystszym stylu "wielkiej opery", jak choćby sławny marsz weselny w II akcie. W ogóle dużo jest scen chóralnych o znamionach rzekłbym oratoryjnych.
"Lohengrin", z uwagi na częste zatrzymania biegu akcji, nie tyle przypomina dramat muzyczny, które to pojęcie łączymy często z wszystkimi dziełami Wagnera, co, zgodnie zresztą ze swym podtytułem, operę romantyczną, bliską momentami nawet "koncertowi w kostiumach". Gdyby szukać porównania ze znanymi u nas dziełami, na przykład Verdiego, "Lohengrin" przywodzi na myśl raczej "Aidę" niż "Otella".
Wydaje się, że reżyser Erich Witte wykorzystał wszystkie atrakcyjne teatralnie sytuacje do maksimum, zachowując jednak powolny rytm przedstawienia, dyktowany przez partyturę. Dramaturgię sceniczną budował wyraźnie w oparciu o psychologię postaci, a nie o grę symboli. Toteż rozgrywa się przed nami raczej dramat ludzkich namiętności niż moralitet. W tym ujęciu "Lohengrin" jawi się nam jako osadzona w mniej lub bardziej historycznych realiach opowieść o pewnej intrydze, której motorem i treścią jest walka o władzę, a nie jako alegoria konfliktu idei "światła" i "ciemności", jak chciałby to Bohdan Pociej w swym, interesującym zresztą, eseju zawartym w programie do przedstawienia.
Do przeniesienia "Lohengrina" ze sfery mitu w sferę dramatu psychologicznego, czy nawet, jeśli spojrzeć bardziej krytycznie, na płaszczyznę pseudohistorycznej anegdoty z elementami baśniowymi (zaczarowanego łabędzia i magicznych zaklęć Ortrudy nie sposób przecież uniknąć), walnie przyczynia się też scenografia Wolfa Hochheima - dążąca do drobiazgowej rekonstrukcji starych przekazów ikonograficznych. Dobrze zresztą, że reżyser i scenograf nie rozminęli się w swoich koncepcjach stylistycznych. A być może owa uporządkowana i raczej atrakcyjna w sensie wizualnym sceneria, w jakiej rozgrywa się akcja opery, pozwoli widzowi mniej przygotowanemu do odbioru dzieła Wagnera łatwiej wchłonąć jego burzliwą, pełną namiętnej, nieokiełznanej siły muzykę.
Pozostaje jeszcze odpowiedzieć na najważniejsze pytanie - jak zespół Opery Poznańskiej wywiązał się ze swego jakże odpowiedzialnego zadania?
Otóż orkiestra, pod czujną batutą Rolanda Wambecka, który, co było doskonale wyczuwalne, nie tylko świetnie zna partyturę "Lohengrina", ale ma do tej muzyki stosunek osobisty, wybitnie emocjonalny, grała jak naprawdę pierwszorzędny zespół. Nie znaczy to oczywiście, że nie zdarzały się w ciągu długiego, blisko cztery godziny trwającego spektaklu, drobne potknięcia i niedokładności. Uderzała jednak soczystość barw poszczególnych instrumentów oraz dobre współdziałanie z solistami i chórem.
Chór, prowadzony wprawną ręką Henryka Górskiego, spisał się zresztą na medal, dzięki czemu wielkie sceny zbiorowe stanowiły właściwą kulminację w przebiegu muzyczno-dramatycznym dzieła.
Czy mamy w Poznaniu głosy wagnerowskie? Sądzę, że premiera ta dowiodła, że mamy solistów zdolnych śpiewać z powodzeniem partie wagnerowskie, nawet jeśli ich styl wykonawczy nie zawsze jest bliski tego, który uchodzi za powszechnie w tej muzyce obowiązujący. Jeśli o mnie chodzi, przyznam, że w dwóch przypadkach to odstępstwo od "wagnerowskiego stylu" uznałbym nawet za korzystne.
Muszę stwierdzić bowiem, że po wysłuchaniu partii Elzy w wykonaniu Krystyny Kujawińskiej, nie mam już zupełnie ochoty wracać do moich płyt z nagraniem "Lohengrina", z bardzo "niemiecką" i "wagnerowską" Elisabeth Grummer. Tak piękne głosy, jak głos poznańskiej primadonny, rzadko śpiewają Elzę, a jej zdecydowanie włoski styl wokalny, z bogatym stosowaniem różnych odcieni piana i wspaniałym messa di voce (czyli tak zwanym filowaniem dźwięków), wnosi do tej partii wiele świeżości : jakiegoś promiennego ciepła. To znakomita i bardzo indywidualna w stylu kreacja, toteż sądzę, że Kujawińska miałaby szansę z powodzeniem pokazać ją na dobrych scenach zagranicznych.
Drugi "włoski" element do wykonania wokalnego "Lohengrina" wniósł Marian Kouba, kreujący partię tytułową. I tutaj znowu przyznam, choć jest to być może tylko kwestia mojego osobistego gustu, że wolę jego gorący, dźwięczny głos spinto od typowych wagnerowskich tenorów, zwykle ciemnych i pozbawionych naturalnego blasku. U Kouby brak mi było tylko nieco większej swobody w operowaniu głosem. Odnosiłem wrażenie jakby obawiał się, że w jego interpretacji za dużo będzie włoskiej śpiewności.
Byłoby niesprawiedliwością oceniać Aleksandrę Imalską na podstawie premierowego przedstawienia. Ta wybitna artystka, która stworzyła wiele niezapomnianych kreacji, była po prostu niedysponowana tego wieczoru, ale jestem przekonany, że partia Ortrudy leży całkowicie w granicach jej możliwości wokalnych.
Miłą niespodziankę sprawił natomiast Janusz Temnicki jako Telramund. Świetnie czujący się w tej roli zarówno aktorsko jak wokalnie, śpiewał z ogromną siłą wyrazu (i w dodatku z nienaganną dykcją). Wydaje się, że znalazł w tej partii swój właściwy genre, bardziej mu odpowiadający niż włoskie belcanto.
Andrzej Kizewetter, w bardzo trudnej i zarazem niewdzięcznej roli króla Henryka (postać ta jest raczej symbolem ładu i porządku moralnego oraz uosobieniem dobroci, niż żywym człowiekiem) spełnił dobrze swoje zadanie, a jego wykonanie partii wokalnej było, podobnie jak w przypadku Temnickiego, stosunkowo najbliższe stylu wagnerowskiego.
Wspomnieć należy jeszcze udany występ Jerzego Fechnera w epizodycznej, ale odpowiedzialnej partii Herolda.
Podsumowując należy stwierdzić, że zespół Opery Poznańskiej udźwignął ciężar wagnerowskiej premiery i to, żeby użyć sportowej przenośni, gładko przechodząc wysoko ustawioną poprzeczkę.