Teatr romantyczny
Jest to teatr pod nie jednym względem romantyczny. Aby obejrzeć ten spektakl "Złotej Czaszki" Juliusza Słowackiego, trzeba dojechać w Warszawie na ulicę Żwirki i Wigury, do jednego ze wznoszących się przy tej dosyć powietrznej arterii domów akademickich. Tam, na parterze, wchodzi się do średnio wielkiej sali, która została podzielona na widownię i scenę. Tylko nieznacznie podwyższona podłoga sceny odróżnia ją od widowni. Nastrój intymności, prawie jak w domu św. Kazimierza.
...Patrz - oto tam i owdzie mało okaźne
mury.
Wnijdź - ma się pod wieczór,
mniemałbyś może,
Iż na Malcie w zakonu gdzieś
rycerskiego ostatki
Zatułałeś się...
T u d y j a l o g - a rzekłbyś, że
z czasu T y r s o da Malina.
Już poczyna się wieczór; panna
przebrana z wąsami,
Kreślonymi widocznie nie męską ręką -
ta znowu,
Jak Żyd z brodą, niezgrabność kłamie
umiejętnym krokiem...
Dalszy ciąg wszyscy pamiętają: o skrzydłach Cherubów, chowanych potem na przyszły rok w komodę. Tak jest i tu, z tym jednak, że rzeczywistość XX wieku skrzeczy jeszcze dodatkowo jakimiś nie zaplanowanymi grzmotami w rurach (będących chyba elementem instalacji centralnego ogrzewania domu akademickiego) przebiegających nad salą. Nie byłoby w tym zresztą nic osobliwego, gdyby nie efekt niemal nadrealistyczny, jaki się wyłania z kontrastu między zgrzebnością miejsca a dojrzałością artystyczną świetnego zespołu teatralnego, który nam "Złotą Czaszkę" pokazuje. Zespół ten miał dotychczas swą kwaterę w Puławach. Istniejący od paru lat, kierowany przez Małgorzatę Dziewulską-Królową, ma na swym koncie kilka już spektaklów, które się stawały w kręgach intelektualnych głośne, m. in. "Za kulisami" Norwida i "Teatr cudów" Cervantesa.
Pisząc wyżej, że scena odróżnia się od widowni tylko nieco podwyższoną podłogą, popełniłem nieścisłość, gdyż wyróżnia ją również otaczająca ją z trzech stron biel płótna. Są to jak gdyby ściany, utworzone z prześcieradeł, które przytwierdzono do sznurów za pomocą takich uchwytów drewnianych, jakich używają wszystkie gospodynie wieszające upraną bieliznę. Podłoga zaś ułożona jest z desek tak zwykłych, że zwyklejszych już nie mogłoby być. Zgrzebność miejsca została więc jeszcze podkreślona przez osobliwą scenografię - może częściowo narzuconą przez konieczność, ale - odkrywamy niebawem - jakże głęboko harmonizującą z tym, co dramat ma ukazać: z niebogatym, ale uczciwym domem Strażnika Złotej Czaszki i z miasteczkiem, w pobliżu którego dom ten stoi. Na takich zapewne sznurach Strażnikowa rozwieszała bieliznę. I taka zapewne była podłoga w ich domu.
Gdy publiczność już zajęła miejsca i skąpe na razie światło wydobywa z ciemności środek sceny, pośród całej zwyczajności otwiera się egzotyka: skulona, pochylona nad prostym stołem drewnianym postać Jankiela (Ewa Benesz) kołysze się w takt orientalnych imion odczytywanych z Biblii przy małej świeczce. Znowu przypomina się tu Norwid:
...Czasem, tylko Żyd, jak starożytny
obelisk,
Ten sam, co za Faraonów, przy drodze
stoi
I odpomina wieki...
Bo ten kreowany przez inscenizację Krzemieniec Strażnika Złotej Czaszki to mogłyby być także Norwidowskie Serionice. Jest to syntetyczny obraz "jakiegoś polskiego zakątka". Odczytywanie przez Jankiela imion z Biblii jest elementem dodanym do tekstu dramatu przez reżyserię, która jest dziełem Ryszarda Peryta. U Słowackiego - po wstępnym dialogu Stanisława skrybenta i Jana, studenta zakochanego w córce Strażnika, dialogu stanowiącym ekspozycję kameralnej części akcji utworu - prowadzeni jesteśmy w drugiej scenie do karczmy Jankiela, gdzie się zatrzymał emisariusz Koniecpolski, mający wzniecić bunt przeciw Szwedom; ta druga scena jest ekspozycją historycznej akcji dramatu. W inscenizacji Peryta kameralność, ta wizja dworku szlacheckiego została już przed zabrzmieniem jakichkolwiek słów zaznaczona ową rozwieszoną na sznurach bielizną, ową zgrzebnie rozścieloną podłogą. Akcja zaś publiczna zaczyna się prawie natychmiast - w sposób dla widzów nieoczekiwany - ale również zwyczajny, w tym sensie, że również jak gdyby zgrzebny. Oto spod stołu, przy którym Jankiel recytuje imiona Starego Zakonu, zaczyna dźwięczeć "Bogurodzica", która stopniowo zagłusza tamte dźwięki, stół zaś się unosi, zsuwa się świeca w półmroku - ku przerażeniu Jankiela - wynurza się spod stołu postać o głowie okrytej kapturem. Jest to właśnie emisariusz Koniecpolski alias Gwint (Jerzy Zelnik). To wszystko, co się właśnie stało, tworzy na scenie tło dla dialogu Koniecpolskiego z Jankielem.
Podobnie w dalszych częściach dramatu mieszkańcy dworku będą gestami kreować przestrzeń teatralną swojej egzystencji: zostaje w pamięci zwłaszcza przepiękna scena nakrywania stołu - ciągle tego samego stołu - obrusem przez Strażnikową (Małgorzata Dziewulska) i jej córkę, Agnieszkę (Barbara Majewska). Jak to się stało, że w tej sekwencji prostych gestów udało się odtworzyć atmosferę przygotowywania cichego dworku do uroczystej chwili (u Słowackiego: "Gnusiu, weź spoza zwierciadła receptę na marcypanowe ciasto i przynieś...") - a kończy tę sekwencję wybuch serdecznego śmiechu, który jakby rozprasza na chwilę chmury zawisłe nad miasteczkiem i nad Polską. Nie tylko gestami zresztą, lecz także nieruchomością i milczeniem, zafrasowanym milczeniem Jankiela jakby owiniętego stale cieniem i pełnym zasłuchania nieruchomieniem Strażnikowej i wpatrywaniem się przez nią w dal poza cichy dworek kreowana jest owa dramatyczna przestrzeń. W większości wypadków inscenizacja ta jest sugestywna i rozpościera przed nami rzeczywiście odczuwane płaszczyzny i kontury. Czasem nie chwytałem jej sensu. Nie rozumiem, dlaczego Strażnik podczas śpiewania z rodziną kolędy nagle chwieje się i na chwilę omdlewa. Nie przekonała mnie też scena, w której O. Prowincjał (także Jerzy Zelnik) z czaszy jakby liturgicznej, którą trzyma przed sobą, czyni hełm, który wkłada na głowę. I nawet wiem, dlaczego obie te sceny mnie nie przekonały. Bo są one obie symboliczne - w normalnym, literackim sensie tego słowa. A myślę, że taki rodzaj inscenizacji, o jaki się stara zespół grający "Złotą Czaszkę", powinien się w szczególny sposób wystrzegać takiego symbolizmu.
W kulturze XX wieku - głównie w literaturze, ale nie tylko w niej - jest tak wiele symbolizmu, że coraz częściej odczuwam tę konwencję jako nieznośną. Zastanawiam się, kiedy wróci sztuka uwolniona od tzw. "drugich znaczeń", sztuka zbyt głęboka i zbyt bogata w treść, aby się zniżać do takiej pseudogłębi jaką jest symbolizm... Czyż zawsze wszystko, co widzimy, będzie oznaczać coś innego? Niechże wreszcie oznacza tylko siebie, bo to jest nieskończenie, niewyczerpanie wiele. Tak i w tej inscenizacji szukałem tylko tego, co oznacza tylko siebie, co wyznacza kształty i muzyki dotykalne i słyszalne - i znajdowałem tego bardzo wiele. Z gestów i słów, złączonych z sobą ściśle, wyłaniał się, rósł, ogarniał scenę i całą te poddaną okresowemu działaniu rur kaloryferycznych widownię - polski barok. Jak oni to zrobili? O dekoracjach już pisałem, kostiumy były niewiele mniej ascetyczne - Strażnik wystąpił w spodniach z "Warsu" (chyba) i w podkoszulku. A w miarę następujących po sobie scen, w miarę pojawiania się coraz to nowych postaci, krzyżowania się coraz to nowych dialogów - zagęszczał się nieustannie ten obraz polskiego baroku, dla którego tekst "Złotej Czaszki" jest tak użytecznym scenariuszem. U stóp dworku biegła droga, która wędrował Koniecpolski, nad miasteczkiem wznosiły się białe mury kościoła i klasztoru w cieniu drzew - z powiewem tchnącym od cichego w cieniu murów cmentarzyka - owych "mogiłek", wśród których przemawia Strażnik (Andrzej Seweryn). Jak oni to zrobili? Uchwytna jest dla widzów harmonia zespołu aktorskiego. Małgorzata Dziewulska i Barbara Majewska grające kobiety z dworku, Ewa Benesz grająca Jankiela, Jerzy Zielnik, który był tajemniczym Koniecpolskim, i a potem nieco dwuznacznym Prowincjałem, Ireneusz Wykurz, który odtwarzał wszystkie role chłopięco-studenckie, a wreszcie centralny protagonista dramatu - Andrzej Seweryn jako Strażnik - stworzyli razem jakby wzorową kolekcję przedstawicieli polskiego życia barokowego, jednej z głównych warstw naszej świadomości narodowej. Zostają w pamięci niektóre fragmenty dialogów.
- "Jestem z małej szlachty" - mówi Koniecpolski. - "Ja także z małej" - replikuje Strażnik. Na to Koniecpolski: "Ale (tu zawiesza głos), słyszałem, z tęgiej...". Jak oni to mówią! Na "mogiłkach" Strażnik krzyczy - i patrzy przed siebie błyszczącymi oczyma - i to jak krzyczy! - tym wrzaskiem, który musiał nieraz brzmieć z ust barokowych rycerzy i barokowych kaznodziejów - krzykiem, który jest na pograniczu męstwa i szaleństwa. Nieczęsto się słyszy tak mówione w teatrze teksty dramatyczne. Zostają też w pamięci ciche wersety liryczne, te części dramatu, które są ujęte w wiersz. Ireneusz Wykurz jako Kleofas opowiada o swej miłości do Agnieszki głosem, który zapamiętamy, jak zapamiętamy też finał inscenizacji, prosty i znowu przepiękny. Strażnik i Strażnikowa kroczą ku przodowi sceny, a między nimi Agnieszka trzymająca w reku zapaloną świecę. Strażnik i Strażnikowa zamykają oczy, a gdy oni stoją nieruchomo z zamkniętymi oczyma, Agnieszka deklamuje parabazę:
Więc widzieliście w chorągwie cechowe
Ubrany dworek starego szlachcica...
Nawet nie pamiętam, jak to mówiła; tak się zasłuchałem. (Czy może być większa pochwała dla aktora?) I zdmuchuje świecę. Zapada ciemność. Wizja się skończyła.
Jest to przedstawienie wzruszające. A taką opinię o teatrze nie tak często można sprawiedliwie wypowiedzieć. Otrząsając się jednak z tego uroku, zadaję sobie teraz interesujące pytanie, czy zastosowana w tym spektaklu metoda inscenizacji wytrzymałaby próbę większych form dramatycznych? "Złota Czaszka" jest obejmującym tylko dwa akty dramatem nieukończonym, fragmentem dramatycznym. Metoda, jaką reżyser tu zastosował dla kreowania przestrzeni teatralnej, daje efekty nieraz znakomite, przypomina też ta metoda niektóre zabiegi artystyczne poezji XX wieku. Ale wiadomo, że w XX wieku przeważnie nie udają się dłuższe poematy (do rzadkich wyjątków należy tu "Ziemia jałowa" Eliota i "Drozd" Seferisa - utwory, w których autentycznie nowoczesna poetyka wytrzymuje próbę obszernego malowidła). Pełny dramat - Słowackiego albo Szekspira - z pełną akcją, z pełną intrygą (tą kontrolerką dramatycznej konkretności) - czy by się udał Perytowi w takiej konwencji inscenizacyjnej? Gdyby się udał - mogłoby to być olśniewające. Bardzo więc jestem tego ciekaw.