Szkoda, że trzeba wysiadać
"Przypadkowy człowiek" w reż. Anny Kękuś w Teatrze Polskim w Warszawa. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.
Wzięty pisarz i zafascynowana jego twórczością - a co za tym idzie i nim samym - piękna kobieta to bohaterowie jednoaktówki "Przypadkowy człowiek" autorstwa Yasminy Rezy, współczesnej francuskiej dramatopisarki i aktorki. Reza - znana głównie z utworu "Sztuka" granego przez wiele teatrów, także w Polsce - właściwie zaryzykowała, pisząc "Przypadkowego człowieka". Struktura utworu bowiem w trzech czwartych (a może i więcej) opiera się na monologach wewnętrznych bohaterów, którzy dopiero pod koniec spektaklu spotykają się ze sobą w dialogu.
Do tego czasu widz poznaje myśli kobiety i mężczyzny wypowiadane najczęściej w przelocie. A to dlatego, że reżyserka przedstawienia tak zbudowała przestrzeń do gry i w kilku długich szeregach usytuowała widownię, że aktorzy, aby przemierzyć ów szereg, biegają od jednego do drugiego końca, wypowiadając swoje kwestie. I ta partia tekstu, która wypowiadana jest przez aktorów na początku szeregu, w odbiorze siedzących po tej stronie widzów brzmi dość wyraziście i komunikatywnie. Natomiast kiedy aktorzy, przemierzając wąski i długi pas przestrzeni, przechodzą na drugi koniec, widzowie tracą kontakt z postaciami, zyskują go zaś ci, którzy siedzą przy końcu owego szeregu.
Od czasu do czasu aktorzy monologują też z pozycji siedzącej, wszak akcja sztuki toczy się w wagonie pociągu dalekobieżnego jadącego z Paryża do Frankfurtu, a bohaterowie mają miejsca w tym samym przedziale obok siebie. I dopóki nie nawiążą ze sobą bezpośredniej rozmowy, dopóty będą zatopieni we własnych myślach. My zaś, widzowie, z racji usadowienia przez reżyserkę i zarazem scenografkę, Annę Kękuś, również uczestniczymy w owej podróży. Słyszymy odgłosy zatrzymującego się pociągu, widzimy rozbłyskujące światła na poszczególnych stacjach, jesteśmy pasażerami. A zatem jak to w podróży bywa, pasażerowie mogą przysnąć. Zwłaszcza gdy w przedziale pojawia się senna atmosfera.
Gdyby warstwa tekstu była mniej banalna, bardziej interesująca i dotykająca ciekawszych tematów, to można by pozostawić bohaterów sztuki z ich myślami w przedziale i zdać się na ekspresję środków artystycznych, jakimi przecież dysponują tak doświadczeni aktorzy. Tymczasem autorka sztuki wyposażyła swoich bohaterów w nieciekawe, banalne monologi. Bo na przykład ileż razy można wysłuchiwać myśli pisarza wyrzucającego lekarzowi czy przyjacielowi, że na uregulowanie przemiany materii i pracy jelit doradził mu zamianę jednych tabletek na inne, których działalność jest o wiele mniej skuteczna aniżeli dotychczasowych. I właśnie ten "problem" stanowi niejako leitmotiv monologu bohatera.
Fragmentarycznie pojawiają się w myślach pisarza też inne wątki, na przykład rodzinne, jak ten związany z jego córką, która zamierza wyjść za mąż za człowieka zupełnie nieakceptowanego przez pisarza, choćby z tego względu, że ów narzeczony jest starszy wiekiem od swego przyszłego teścia. Są także reminiscencje z wieczorów autorskich, strzępy rozmów z wydawcami, przelatują jak meteory fragmenty recenzji książek itd., itd. Mężczyzna jest tak pochłonięty swoimi myślami, że nawet nie zauważa, iż na fotelu obok siedzi piękna kobieta. Dopiero kiedy wyjmie z torebki jego najnowszą książkę - "Przypadkowego człowieka", i zacznie ją czytać, wtedy zwróci na nią uwagę. Ale to stanie się dopiero pod koniec przedstawienia, ożywiając zarówno scenę, jak i widownię.
Można by się zastanawiać, co z tego wynika. Jak na portret znanego pisarza, to za mało, zaś jak na wstęp do zasadniczego wątku, czyli podjęcia dialogu z podróżującą kobietą - to o wiele za dużo. Ponadto nawet ten cząstkowy wizerunek pisarza, jaki rysuje się w oparciu o ów monolog, nie jest w żadnej mierze przekonujący. Krzysztof Kołbasiuk - aktor przecież z dużym doświadczeniem artystycznym, mający w swoim dorobku świetnie zagrane role - próbuje w monologu przebić się przez banał i trywialność litery tekstu. W początkowych scenach nawet z pozytywnym skutkiem, później jednak wkrada się monotonia i nawet gonitwa aktora z jednego końca do drugiego nie jest w stanie jej pokonać i usprawnić dramaturgii postaci i spektaklu. Tak jest do momentu, aż aktor "uwolni się" wreszcie od owego nużącego widownię monologu i nawiąże bezpośredni dialog z partnerką.
Siedząca w pędzącym pociągu obok sławnego pisarza wierna czytelniczka jego całej twórczości ma zachwycającą urodę Grażyny Barszczewskiej i ździebko ciekawiej napisany tekst monologu aniżeli jej sąsiad. Choć i tu autorka posłużyła się banałem. Większość bowiem tekstu to ciche westchnienia pod adresem pisarza i jakieś strzępy myśli z prywatnego życia kobiety i jej otoczenia. Ale i tu, tak jak w przypadku mężczyzny, nie wystarcza to na stworzenie pełnego wizerunku bohaterki, a jak na prolog - stanowczo za dużo, co jest wyraźnie odczuwalne po stronie widowni. Choć Grażyna Barszczewska oprócz wspaniałej urody posiadająca przecież także talent, stara się z owych okruchów zbudować w miarę przekonującą i trochę zagadkową postać swojej bohaterki, to jednak niezupełnie udaje się aktorce przebić przez bezbarwne dłużyzny monologu.
Dopiero na krótko przed finałem, kiedy bohaterowie "wychodzą" ze świata własnych myśli i nawiązują bezpośrednią rozmowę, wszystko zmienia się tu o 180 stopni. Rozpoczyna się prawdziwy, dobry teatr. Aktorzy wchodzą w inny rytm, uruchamiają swoją energię, ożywiają grane przez siebie postaci, nadając im pieczęć wiarygodności. Ale, niestety, to już jest koniec podróży, dojechaliśmy do Frankfurtu. Szkoda, że właśnie teraz trzeba wysiadać.