Uwaga: knot
Zgodnie z obietnicą złożoną w poprzednim numerze pozwolę sobie po raz drugi zaprzątać uwagę pięknych pań oraz dostojnych panów rezultatami wizyty amerykańskiego reżysera Davida Schweizera, który nie poprzestał na jednym skandalicznym spektaklu, gdyż w tym samym czasie realizował drugi. Skutek jest mniej więcej podobny, ale ocena za chwilę.
Tak się ostatnimi czasy dziwnie plecie, że inscenizacje zaczynają chodzić parami. Jeśli komuś przyszła do głowy analogia z podobnie postępującymi nieszczęściami, to na jego ryzyko. Ostatnio mogliśmy obejrzeć dwie inscenizacje "Ślubu" Gombrowicza, a także Ibsenowskiego "Peera Gynta", którą to sztukę wyreżyserował w Teatrze Nowym Waldemar Zawodziński, dając chwilę wytchnienia niezmordowanemu Adamowi Hanuszkiewiczowi, zaś w teatrze Studio wspomniany już Schweizer. Z prawdziwą przykrością należy stwierdzić fiasko obu usiłowań.
Zawodzińskiemu nie udało się z kilku powodów. Nie ulega wątpliwości, że chciał całą sprawę potraktować poważnie, serio podejść do problematyki dramatu. W jego przedstawieniu widać także chęć oddania poetyckiej atmosfery "Peera Gynta". Niestety ta zbożna chęć obróciła się przeciwko reżyserowi. Zdarza się często, że młodzi twórcy nie dowierzają sile samego dramatu i zamiast dbać o najpełniajsze jego przekazanie, postępują jak niedoświadczony kucharz niewierzący radom starszego kolegi. Do przegotowanej przez siebie zupy wrzuca przyprawy, co sprawi, że nie tylko zgubi ona swój prawdziwy smak, ale nie stanie się przez to lepsza.
Tak właśnie jest w przypadku "Peera Gynta" z Teatru Nowego. Przemożna chęć poetyzowania uczyniła przedstawienie kompletnie nieczytelnym. Doprowadziło to wręcz do tego, że widzowie znający poemat Ibsena zastanawiali się kto jest kim, jak nazywa się kolejna wchodząca na scenę postać, jaka jest jej rola w przedstawieniu, a nawet w samym tekście.
Jest w tym przedstawieniu kilka bardzo ładnych scen, choćby ślubny orszak z Inerydą, jej świeżo poślubionym mężem i weselnikami stojącymi na frontowej części ustawionego na scenie pomostu z doczepionymi doń kołami sprawiającymi, że staje się on na naszych oczach ślubnym powozem. Podobały mi się nawet przez niektórych nielubiane wrony, czyli ubrani w czarne peleryny aktorzy, wchodzący na początku przedstawienia na scenę i trzymający w rękach kije z doczepionymi do nich ptakami. Towarzyszy im dochodzące z głośników głośne krakanie. Bardzo podoba mi się to jako pomysł, kompletnie jednak nie rozumiem jego funkcji w przedstawieniu.
Jeszcze mniej rozumiem dlaczego w drugiej części spektaklu na kijach znajdują się szkieleciki, co przypomina pewien rysunek Mrożka z książeczki "Polska w obrazach" czyli ptactwo, które odlatuje od nas na zimę kompletnie oskubane. Niepokoi mnie myśl, że Waldemar Zawodziński przygotował to przedstawienie dla kilku obrazów, nie troszcząc się o całość. Zdecydowany protest muszą za to obudzić pewne sceny nie mające nic wspólnego z wszelką poetyckością. Myślę tu o scenie, w której Peer Gynt kładzie się bardzo niedwuznacznie na Solwejdze, czego Ibsen chyba nie przewidywał,
oraz o chwili w której ryczący na całe gardło bohater zabiera się do zdejmowania spodni, czemu dziwić się nie należy. Striptizy od pewnego czasu specialite de la maison wesołej sceny z ulicy Puławskiej.
Cały spektakl charakteryzuje się wyjątkową krzykliwością, co jest po prostu nie do zniesienia. W pewnej chwili pomyślałem nawet, że do każdego sprzedawanego programu powinno dołączać się tabletkę relanium i wkładki douszne Stoper. Co niewątpliwie podniosłoby komfort oglądania kolejnych przedstawień.
Duże wątpliwości wzbudza także dobór muzyki. Nie ma Griega, jest za to Rota (Nino), Zamfir i zespół Dead Can Dance, a więc koktail sprawiający wrażenie przypadkowości. Trudno mi jakoś przymierzyć fletnię Pana do norweskich fiordów. Myślę także, że w tej ilustracji muzycznej jest jakaś podejrzana łatwość, brak chęci zmuszania widza do większej koncentracji, podawanie mu strawy łatwiejszej i bardziej znanej.
Bardzo brzydka jest także scenografia, przedstawiająca... właściwie nie wiadomo co. Na scenie stoi wybudowany czworoboczny pomost z niewiadomego znaczenia dziurką w pośrodku. Trochę to za mało jak na plastyka-wizjonera.
Używając mowy gminu można więc powiedzieć, że Zawodziński "Peera Gynta" skopał. W przypadku Davida Schweizera można powiedzieć o solidnym kopniaku wymierzonym temu dramatowi. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że problematyka "Gynta", połowiczność usiłowań, egoizm, brak zdecydowania są czytelne. Myślę jednak, że tekst Ibsena okazał się na tyle nośny, że nie zdołały go zabić usiłowania reżysera. Bo tu na scenie dzieją się rzeczy straszne.
Okazuje się, że nie wystarczył nam jeden Hanuszkiewicz i trzeba było importować drugiego. Metoda jest ta sama - wszystkie chwyty dozwolone. Tekst pocięty, kolejne fragmenty wybierane metodą losową. Wszystkie konwencje równouprawnione. Można grać jak w niemym kinie, a koledzy spoza planu przeczytają dialog, gdy zaś Schweizerowi już się to znudzi, porzuca pomysł i wybiera kolejny fragment. Peerem Gyntem może zostać każdy z piątki występujących na scenie aktorów, przy czym klucz ten nie jest do końca wyjaśniony. Aktorzy na naszych oczach przebierają się za kolejne postaci, a więc mamy znak zabawy w teatr. Rok temu w Warszawskiej PWST podobnie postąpiła Maja Komorowska, jednak jej przedstawienie miało ogromny wdzięk zabawy, a i sam dobór materiału literackiego do takiej zabawy uprawniał.
Spektakl Schweizera jest absolutnie pozbawiony wszelkiego wdzięku, a zresztą wydaję mi się, że trzeba trochę dobrego smaku. Być może chodziło tu o jakąś prowokację, ale marniutka ona. Jeśli chce się profanować święte oleje, to wlewa się je do rynsztoka, a nie smaży na nich rybę, albo smaruje drzwi. GO HOME MR. SCHWEIZER, import nam nie potrzebny. Ten towar mamy u siebie i w lepszym gatunku.
Oba przedstawienia są niestety bardzo słabe pod względem aktorstwa. Dawno już nie widziałem tak złej formy Teresy Budzisz Krzyżanowskiej, w wersji Studyjnej grającej (głównie) Aasę i Solwejgę. Była absolutnie pozbawiona jakichkolwiek indywidualnych rysów, ale takie było zamierzenie reżysera. Ze smutkiem obserwuje postępujące manierowanie się się Wojciecha Malajkata, u Schweizera grającego prawie wszystkich. Malajkat jest prywatny i jak się wydaje bardziej pochłonięty kontemplacją swojej osoby na scenie niż życiem granej postaci. To już któryś kolejny raz. Zasmucił mnie Zbigniew Zamachowski, grający w tym przedstawieniu kilkoma sprawdzonymi numerkami. Perfekcyjnie ale bez duszy. Grę Tomasza Taraszkiewicza można podsumować tylko jednym słowem. Byt to wygłup, pozbawiony sensu i wewnętrznej prawdy. Magdalena Gnatowska - jak reszta jej kolegów. I tak właśnie wygląda spektakl poprowadzony przez złego reżysera.
W Teatrze Nowym - po staremu. Gdy w zeszłym roku oglądałem w "Weselu" jako gospodarza Roberta Rozmusa, sądziłem, że jego nadekspresja to młodzieńcza . żarliwość. Po roku widać, że niestety jest to wynik edukacji Adama Hanuszkiewicza. Żarliwość przerodziła się w ryk rannego łosia. Rozmus kwalifikuje się do odesłania na sygnale do logopedy i foniatry, w przeciwnym razie zaniemówi i to wkrótce. Rola Edyty Jungowskiej grającej w tym przedstawieniu Solwigę ograniczyła się tylko do poprawnego wykonania narzuconych przez reżysera zadań i przeszła bez większego echa. Nieznośna była Sławomira Łozińska grająca Aasę jako nienormalną, co podkreślała jeszcze jakąś straszną intonacją.
Podobała mi się jako Inryd Beata Bandurska, zaś jako Odlewacz Guzików - młody, bardzo zdolny aktor Sławomir Pacek.