Artykuły

Łzy nie wypłakane

Powoli zaczynają ruszać warszawskie teatry. Jako jedne z pierwszych wznowiły działalność Powszechny, Syrena i Teatr Studio. Tu właśnie, na małej scenie Studia, obejrzałam "Peer Gynta" Henryka Ibsena w reżyserii ame­rykańskiego reżysera Davida Schweizera.

Bardzo to oryginalny, wręcz piękny spektakl, odchodzący w śmiały sposób od utartej tradycji wystawiania dramatów Ibsenow­skich. Należy zauważyć zresztą, że "Peer Gynt" nie jest dramatem w potocznym znaczeniu tego słowa. To raczej poemat drama­tyczny, ujęta w sugestywne obra­zy poetycka przypowieść o ludz­kim losie oparta na ludowej le­gendzie norweskiej. Na poły fantastyczne dzieje młodego myśli­wego z gór, żyjącego marzeniami Peera, zapłodniły wyobraźnię przyszłego twórcy "Nory" i "Upiorów". Autora, którego na­zwisko zrośnie się raczej ze sztu­ką mieszczańskiego realizmu w historii światowego dramatu.

"Peer Gynt" to wprawdzie pierwszy utwór, który przyniósł Ibsenowi międzynarodową sła­wę, jednakże w wystawieniu do­syć trudny. Ma swoją wymowę fakt, że prapremiera odbyła się dopiero w 10 lat po jego publika­cji. Również polskie teatry mie­rzyły się z nim niezbyt często.

Bohater tytułowy dramatu wal­czy tyleż z surową rzeczywistoś­cią krainy fiordów, co z własnym niepokojem metafizycznym i z lękami egzystencjalnymi, które w "Peer Gyncie", jak w całej litera­turze norweskiej, uosabiają nie­pochwytne i złośliwe duszki, trol­le. Inscenizacja Amerykanina - którego inne prace obejrzał w czasie swego pobytu na Antypo­dach Jerzy Grzegorzewski i za­chwyciwszy się nimi, zaprosił młodego reżysera do Warszawy - idzie w kierunku dość zdecy­dowanych ingerencji w tekst Ib­sena. Poczyniono skróty i zmiany w jego układzie z intencją wydo­bycia głównej idei utworu tak, aby można ją było przekazać środkami teatru obywającego się, właściwie bez scenografii. Takie­go mianowicie, gdzie aktorzy gra­ją na wyciągnięcie ręki od widza i gdzie na szczupłej przestrzeni muszą dokonać wszystkiego. Od zasugerowania publiczności pej­zażu przygód bohaterów, przez oddanie grą najsubtelniejszych odcieni ich pragnień i uczuć, aż po stworzenie tej jedynej w swoim rodzaju atmosfery, jaka spowija udane teatralnie próby obcowania z tajemnicą bytu.

Henryk Ibsen podejmuje w "Peer Gyncie" odwieczne pyta­nie "czym jest człowiek". I trzeba powiedzieć, że w osobach akto­rów Studia: Teresie Budzisz­-Krzyżanowskiej, Magdalenie Gna­towskiej, Wojciechu Malajkacie, Tomaszu Taraszkiewiczu i Zbig­niewie Zamachowskim, wcielają­cych się z wirtuozerią w coraz to inne postacie, znalazł partnerów godnych jego wagi i kalibru. Trzeba niemałego kunsztu insce­nizatorskiego i odtwórczego, ażeby na deskach "ubogiego" teatru owo pytanie nie zabrzmiało suchą, wypraną z autentyzmu: ludzkich przeżyć retoryką. Nawet jeśli odpowiedź, nigdy ostatecz­na, nie zadowala nas i tym ra­zem co okazuje się szansą dla poetów czasów przyszłych - li­czy się to wzruszenie, rozbawie­nie, rozmarzenie, jakim się w trakcie jej formułowania podda­liśmy...

Tak jest, nigdy nie dosięgamy w życiu tego cośmy zamierzyli. Marnujemy dar życia, by u kresu, kiedy już lata posrebrzą nam wło­sy, posłyszeć w szumie wiatru: "myśmy pieśni, których nie wy­śpiewałeś, łzy, których nie wypła­kałeś, dzieła, których nie dokona­łeś". Przepiękna, zapraszająca do reflekcji nad głębokim sensem życia, inscenizacja. Wykreowana najprostszymi i zarazem najbar­dziej wyrafinowanymi środkami czystego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji