Opera o Mistrzu i Małgorzacie
"Mistrz i Małgorzata" Michaiła Bułhakowa - jedno z dzieł literatury XX wieku, wnet po swym wejściu w czytelniczy obieg poczęło inspirować także twórców z innych dziedzin sztuki.
Powstały i powstają nadal na jego tle adaptacje teatralne, nakręcono film, stworzono balet - aż wreszcie przyszła kolej i na operę. Nie podjął próby jej stworzenia u schyłku swego życia Dymitr Sastakowicz - choć zapewne z wielu względów bardziej od innych był do tego powołany - podjął natomiast ten trud osiadły od kilku lat w RFN kompozytor Rainer Kunad.
Podjął - i odniósł sukces. Nie dlatego zapewne by stworzył dzieło odkrywcze w swej muzycznej warstwie, ale dlatego, że zamiast epatować słuchaczy nie spotykanymi przedtem kombinacjami brzmień (bardzo dziś zresztą o to trudno...), zapragnął przekazać im w operowej formie treści, które jego samego głęboko poruszały. Odbiorca zaś czuje to od razu - zwłaszcza, że kompozytorów o takim właśnie nastawieniu nie
ma dzisiaj zbyt wielu. Podobnie było chyba przed dwudziestu już z góry laty z Krzysztofem Pendereckim i jego "Pasją", która mimo swych bezspornych muzycznych wartości nie przeszłaby zapewne w triumfalnym pochodzie, gdyby nie niosła określonego humanistycznego przesiania, bardzo snadź w danej epoce potrzebnego. Dodajmy jeszcze, że Rainer Kunad znalazł doskonałego librecistę w osobie Heinza Czechowskiego, który z wielowarstwowej powieści Bułhakowa potrafił wypreparować wątki, układające się w przejrzystą a logiczną całość i zarazem nadające się do przeniesienia na grunt teatru operowego.
Niemało tu różnych analogii i odniesień, obliczonych na świadomość widza, nie brak wyrazistych metafor, od których aż dreszcz po plecach przechodzi. Sam choćby początek nasuwa nieuchronne skojarzenia z "Faustem" - skojarzenia oczywiście celowe. Toteż nie będziemy dokonywać tutaj muzycznego rozbioru opery Kunada - nie na tym bowiem polega w pierwszym rzędzie jej wartość. Powiemy tylko, że owa muzyczna jej warstwa odznacza się rzadko spotykaną prostotą przystępnością, a pełniąc wobec treści dzieła rolę służebną, otwiera przecież przed śpiewakami całkiem rozlegle pole do ukazania ich walorów.
Za sprawą opery Rainera Kunada sukces odniósł także warszawski Teatr Wielki, na którego scenie powstało jedno z najlepszych w ostatnim czasie przedstawień. Inscenizacja Marka Grzesińskiego i oprawa scenograficzna Andrzeju Majewskiego imponują niezwykłym rozmachem i urzekają fantazyjną pomysłowością (wykorzystano tu z powodzeniem zarówno ogromne rozmiary sceny Teatru Wielkiego, jak też jej wspaniałe możliwości techniczne), zaś Robert Satanowski przy dyrygenckim pulpicie realizuje niełatwą - mimo wspomnianej prostoty - partyturę opery tyleż precyzyjnie, co z wielką żarliwością.
Do najgłębiej przejmujących momentów należy scena Piłata z Jeszuą w celowo dyskretnej i przez to tym bardziej ekspresyjnej interpretacji Jerzego Artysza i Ryszarda Cieśli, jak też końcowa scena Piłata, w którego na drugim przedstawieniu wcielił się Bronisław Pekowski oraz wizjonerska scena na cmentarzu. Wyróżniają się w licznej obsadzie śpiewaczej - każda dla innych walorów - obie Małgorzaty, czyli Jadwiga Stępień i Wanda Bargiełowska a także Kazimierz Pustelak jako Mistrz. Szczególne uznanie zaskarbił sobie Marek Wojciechowski, który, nie przewidziany pierwotnie do premierowych przedstawień, potrafił jednak z powodzeniem wejść w partię demonicznego Wolanda, zastępując chorego kolegę i ratując w ten sposób spektakl.
Należałoby zresztą na tym miejscu wymienić więcej znacznie nazwisk artystów, którzy naprawdę dali z siebie bardzo wiele, podnosząc temperaturę spektaklu: żeby tak jeszcze u niektórych śpiewany tekst był bardziej zrozumiały. Serdeczne słowa uznania dla nich, jak też dla chóru, orkiestry i wyjątkowo ciężko w tym przedstawieniu pracującego personelu technicznego.
Mamy tu bowiem przedstawienie rzeczywiście dużego formatu, które porusza widzów i o którym będzie się mówiło. A czy nie nasuwa ono zastrzeżeń bądź uwag artystycznych? Ależ i owszem! - w takiej jednak sytuacji schodzą one zdecydowani na plan dalszy.