Artykuły

Szydercy z Zakopanego

Jechałem do nich z pew­nym niepokojem. Kiedy po raz pierwszy trafiłem na wiosnę do ich teatru, zrobili na mnie spore wrażenie. Więcej: uwierzyłem im. Ich niekłama­nej pasji, stylowi myślenia, życia w teatrze i życia tea­trem.

Skrzyknęła się grupka absolwen­tów krakowskiej PWST i pojechała do Zakopanego robić teatr. Teatr imienia Stanisława Ignacego Witkie­wicza, bo jakżeby w Zakopanem inaczej. Kierownik artystyczny i re­żyser Andrzej Dziuk, reżyserka Julia Wiernio, trzy aktorki, sześciu akto­rów, kilkoro jeszcze zapaleńców za kulisami. I na wariackich papierach w styczniu 1985 otworzyli teatr. Przez rok współpracowali z Miejskim Ośrodkiem Kultury; od stycz­nia 1986 działają już jako grupa oficjalnie zawodowa, artystycznie i fiansowo samodzielna sekcja Towa­rzystwa Miłośników Teatru im. H. Modrzejewskiej w Zakopanem. W ten jednak szczególny sposób "sa­modzielna" i "oficjalna", że zespół nadal nie jest ubezpieczony, jego członkom nie liczy się staż ani ciąg­łość pracy, że w koło Macieju pod­pisywać muszą z Towarzystwem miesięczne umowy-zlecenia. Ale ja­koś żyją. Od początku do dziś w pię­ciu pokojach wynajętych w hotelu "Warszawianka", w którym po po­żarze przeprowadzany jest remont kapitalny. Artyści ze spalonego ho­telu.

To wszystko budzić by mogło nie więcej niż pewne wzruszenie i sym­patię dla szaleństwa młodości. W tym szaleństwie jednak, jak się o tym podczas pierwszej wizyty przekonałem, jest metoda. Metoda i sens wieloraki. Że właśnie tu, w Zakopanem, bo miejsce to na te­atr - tak rozumiany teatr - wy­marzone. I że właśnie tak - w grupie, czyli razem, w zespole ludzi o tym samym wieku i stylu myśle­nia. I ze świadomością, jaki chcą i po co chcą robić teatr.

Sami nazywają się "schroniskiem dla teatrałów, to jest wszystkich lu­dzi związanych z artystyczną stroną teatru, którzy chcą dawać świadec­two prawdzie swego czasu". I chcą, aby teatr był "w czasach szalonego tempa przemian społecznych i mentalnościowych miejscem sposobnym na chwilę szerszej refleksji człowieka nad samym sobą i nad oszalałym a pędzącym ku zagładzie światem". Wysoko mierzą. Lecz - jak się przy pierwszym już z nimi spotkaniu przekonałem - nie gołosłownie.

Teatr wydają się rozumieć szerzej niż scena, przedstawienie, publicz­ność. Teatr zdają mi się rozumieć jako miejsce myślenia w ka­tegoriach artystycznych. Zapraszają z Polski na wspólne posiady i na wy­stępy ludzi różnych praktycznych i teoretycznych branż teatralnych, or­ganizują wernisaże, koncentrują wo­kół siebie plastyków, zapraszają in­strumentalistów z koncertami muzyki poważnej. Ogniskują wokół teatru ludzi, którzy na scenie i na widowni chcą wspólnie myśleć w kategoriach sztuki. Wokół ogniska raźniej razem i cieplej. Dla dwudziestu paru tysięcy ludzi dali dotąd ponad półtora setki przedstawień. Po sześciu, przez te półtora roku premierach widać, że o coś im chodzi, że wiedzą, w jaką się wybrali stronę. Te premiery to "Witkacy-Autoparodia", Słonimskie­go i Tuwima "Dziura" w oparach absurdu "wykuta", "Życie jest snem" Calderona, "Benefis Ireny Solskiej", "Historia" Gombrowicza i "Faustus" Marlowe'a. Pierwsze spektakle oglądałem wiosną, na naj­świeższe przyjechałem jesienią. Po tych już pierwszych, jak - mówię uwierzyłem im.

Pisałem w "Kulturze" (86, nr 5), że na naszej tylko z rzadka tu i ówdzie porośniętej pustyni auten­tycznych zespołów, autentycznych grup twórczych, w naszym te­atrze rodzi się oaza, która pasją i stylem artystycznego myślenia ma szanse, wybujać obficie. I dlatego właśnie wracałem do nich teraz z pewnym niepokojem. Nie lubię się mylić, a bywa, iż fajerwerki szybko gasną. No i - pomyliłem się i rów­nocześnie miałem rację. Pomyliłem się mianowicie tylko w towarzyszących mi po drodze niepokojach.

Teatr który zakopiańczycy określają jako "schronisko dla teatrałów", nazwałbym teatrem rodzinnym, domowym. I to w dwóch porządkach. Rodzinny jako zespół, który w rzadkiej atmosferze wspólnoty robiąc przedstawienie, potrafi pracować, żyć razem po szesnaście godzin na dobę. I domowy w porządku szerszym - w aurze, w jaką wstępuje tu widz.

Miejsce to zresztą zupełnie szcze­gólne. Kilka pomieszczeń w Domu Zdrowia Profilaktycznym przy Chramcówkach. Zgrzebna salka za­adaptowana przez zespół na teatral­ną i obok trzy wielkie - jak na dzisiejsze miary - ogromne pokoje. Przedstawienia, zależnie od ich kształtu i charakteru, odbywają się we wszystkich tych pomieszczeniach. Bo też i wnętrza to niecodzienne, jakby dla teatru urodzone, pełne te­atralności właśnie. Stare, w stylu se­cesyjnym salony, moc drewna, prze­szklonych drzwi, wiszące lampy, kredens, wielki stół. Przy tym stole pije się przed przedstawieniem her­batę, którą gościom podają gospo­darze. Jak to w teatrze rodzinnym, jak w domu właśnie.

Takie się odnosi wrażenie już przy wejściu. Do schodów i tarasu, na którym co wieczór kłębi się tłumek młodych przeważnie ludzi. Niektórzy zeszli prosto z gór, nie było kiedy kupić biletu. A komplety - tak, nie łżę - komplety co wieczór. Co tam - nadkomplety. Więc czekają, by w ostatniej chwili kupić wejściówki. W drzwiach pracownicy teatru, dy­rektor, witają, prowadzą do wiesza­ków na płaszcze, zapraszają do stołu na herbatę, pogadają z tym i owym. I ni śladu w tym wszystkim kabotyńskiego szpanu, robionej uprzej­mości. - Przyszliście do nas, bądź­my razem. I jesteśmy.

Jesteśmy razem, choć nie wszystkim wygodnie. Miejsc co wie­czór brak, więc tym, dla których krzeseł nie starczyło, rozdaje się poduszki. Siedzimy na ławkach, krzesłach, na podłodze. Zasiedlamy to wnętrze, swą secesyjnością, bo­azeriami, przeszkleniem, atmosferą - w jakiś szczególny sposób po brzegi wypełnione teatralnością. Te­atrem jako kategorią fantasmagorii realnej.

Nic nowego; przedstawienia ple­nerowe, inscenizacje w antycznych ruinach, w zamkach, w pałacowych i późniejszych naturalnych wnęt­rzach - tak się to po świecie roz­mnożyło, że aż przestaje być modne. Wiele tego widziałem. Rzadko jed­nak - do wiary - nad wyraz rzad­ko owe "wnętrza naturalne" aż tak są naturalne dla repertuaru i stylu robionego w nich teatru, jak te u Witkacczyków z Zakopanego. Dla tych przedstawień zwłaszcza o któ­rych chcę dzisiaj pisać. Dla serii spektakli, które pozwalają mi ich twórców ochrzcić: szydercy z Za­kopanego. O "Autoparodii" Witkacego pisałem szerzej wiosną. Dziś chcę wspomnieć o "Historii", "Benefisie", "Dziurze". Witkacy, Gombrowicz, Słonimski, Tuwim. Wielcy mądrzy prześmiewcy, poprzez któ­rych o nas i naszym czasie w tym fin de siecle'owym domu myślą mło­dzi artyści kolejnego fin de siecle'u - końca wieku i epoki.

Dla "Historii" Gombrowicza żadnej tu nie trzeba budować scenografii. Reżyserka Julia Wernio i sce­nografka Elżbieta Wernio jedynie zagospodarowują rozsądnie zastane wnętrze. Ten dom mógłby z powo­dzeniem być domem rodzinnym mło­dego Witolda - bohatera i autora "Historii". Widzowie siedzą rzędami w największym salonie, a przed nimi w amfiladzie salon drugi i trzeci. Przed nami świat i styl z początku wieku, któremu Gombrowicz robi gębę. Kiedy w półcieniu pojawiają się bohaterowie, na moment rozbły­skuje ostre światło - w blasku "fle­sza" żywa fotografia rusza do akcji, ruszać tak będą do kolejnych sek­wencji. Młodzi aktorzy nie udają bo­haterów, bo też i u Gombrowicza nie udawać ich trzeba, a igrać. Żong­lować nimi trzeba pomiędzy momen­tami pozornego serio i pełnej gro­teskowej deformacji. Lepiej niż "de­formacji", powiedzieć by: wyostrze­nia. Bo przecież o to właśnie u Gombrowicza idzie - aby wyostrze­niem, aby przerysowaniem tym do­bitniej uchwycić absurdalność i groteskowość naszych zardzewiałych stereotypów. Naszego myślenia, za­chowań, obyczaju. Tych stereotypów przedwczorajszych, z czasów domu młodego Witolda, i naszych. Gdy para bohaterów w końcowej sek­wencji spektaklu, ucieka przez salo­ny-w głąb planu, w ostatnim momencie zatrzymuje się, odwraca ku widzom, i na sekundę w blasku "fle­sza" nieruchomieje z wykrzywiony­mi idiotycznym uśmiechem gębami. Ot, spojrzeliśmy w lustro...

Te same panie Wernio przygoto­wały aktorce zespołu Marcie Szmi­gielskiej - "Benefis". Pamiętnik, li­sty, niezapomniane role Ireny Sol­skiej. W tym przedstawieniu wszy­scy jesteśmy razem - w jednym z salonów, który jest teraz pracow­nią młodopolskiego malarza. Więc sztalugi, porozstawiane płótna, ka­napa, na której do portretu pozować będzie artystka. Kiedy wchodzimy do tej "pracowni", autentyczny pla­styk zakopiański już jest, kręci się przy sztalugach. Wpada spóźniona Solska. Pozując, przez godzinę prze­szkadza malarzowi prywatnym ga­daniem przechodzącym od czasu do czasu w monologi z jej najsłynniejszych ról. Nieznośny jest ten tekst zaczerpnięty z pamiętnika i listów - minoderyjny, głupawy, otwiera­jący otwarte drzwi do wytartych ba­nałów. Cóż, była Solska wielką ak­torką, którą lepiej było słuchać, kiedy mówiła teksty nie własnego autor­stwa. Tym przeto bardziej wzbudziła mój szacunek Marta Szmigielska. Aktorską sprawnością w piekielnie trudnych monologach dramatycz­nych i równocześnie taktem w po­dawaniu prywatnych tekstów Sol­skiej, które bardzo trudno mimowol­nie nie skompromitować. Tym razem odbyło się więc bez szyderstwa.

Nie obyło się bez niego w "Dziurze", ale szyderstwa bardzo szcze­gólnego - podszytego pogodą i serdecznością. "Dziura" ta, "w oparach absurdu, wykuta" w oparciu o teksty Słonimskiego i Tuwima przez Andrzeja Dziuka jako scenarzystę, re­żysera i scenografa, to spektakl, w którym obok niemal całego ze­społu aktorskiego teatru - jak głosi afisz - "najbardziej zdarte szlagiery z lat 20. i 30. grają Jerzy Chruściń­ski - fortepian i Stanisław Lubo-wicz - skrzypce". W swym charak­terze jest to bardziej kawiarnia li­teracka, wieczór kabaretowy, klub bardziej niż teatr. Albo inaczej: te­atr jako wspólny towarzyski wie­czór.

Siedzimy przy kawiarnianych sto­likach, przy świecach, popijamy her­batę. Przed nami, ograniczona czar­nymi parawanami, mała estradka i kawałek pustego parkietu przed nią. Aktorów jeszcze nie ma; kiedy się sadowimy, muzycy w smokin­gach rżną "od ucha" i "od serca" płaksiwe szlagiery sprzed pół wieku. Już jest klawo. Ten podszyty kpiną a i sentymentem grymas, żart z gengre'u sprzed pół wieku - widać to wyraźnie - już u progu trafia w skalę wrażliwości dzisiejszych dwudziestolatków.

Na estradkę pomiędzy stolikami przeciskają się aktorzy. Młodzi i peł­ni ikry jak ich widzowie - jak ich dzisiejsi goście. Piosenka i pierwszy po niej tekst konferansjera: "Bawcie się, śmiejcie, płaczcie i myślcie ra­zem z nami". Kupione: przez dwie godziny bawimy się i myślimy wspólnie.

Przedstawienie toczy się po cie­niutkiej kładce stylizacji. Cała "re­kwizytornia" kabaretowego "numeranctwa" sprzed pół wieku. Stepo­wanie i - komicznie kontrapunk­towany działaniami scenicznymi - obficie lejący się liryzm sentymen­talnej piosenki; galant żonglujący laseczką i brzytwy słonimsko-tuwimowskich dowcipów. Zadziwiająco sprawna stylizacja, a stylizacja wła­śnie - bez prób powielania, uda­wania czy biernego naśladowania historycznej konwencji. Żydowskie szmoncesy bez żydłaczenia i przy­woływane różne maniery estradowe z 20-lecia, lecz bez manierycznej kpiny - z serdeczną żartobliwością.

Rozśpiewany kochanek w wybu­chu namiętności uderza głową w mur i... z parawanu osypuje się "tynk" - albo może "czad", "dym" z rozognionej głowy absztyfikanta. Paląc papierosa w półmetrowej lufce i śpiewając "Noce takie są upalne", diwa sunie wężowo wzdłuż fortepia­nu. Dorota Ficoń robi to tak, że nie dziwię się pianiście, iż w najbardziej namiętnej frazie piosenki przerywa akompaniowanie i próbuje rzucić się na szansonistkę. Dama jest zresztą wyraźnie rozrzutna: za chwilę, w "Tę ostatnią niedzielę" rozstaje się aż z pięcioma panami. Czas kończyć wieczór. Po finale publiczność wali brawo do imentu. Aktorzy wracają i zaczynają śpiewać piosenkę, której dotąd w spektaklu nie było: "Spij, bo właśnie księżyc zaszedł i za chwi­lę zaśnie" zaczynają lirycznie jak należy, kiedy jednak publiczność prowokuje ich do bisu, owszem, bi­sują - ale tym razem "Spij, bo wła­śnie..." ryczą z wściekłością. Śpijcie, koniec zabawy!

Tuwimowsko-słonimska ironia i dowcip skeczów i monologów tego wieczoru osadzone są w realiach 20-lecia. Mogłyby być jednak i dziś rano wymyślone. To po prostu bar­dzo polskie dowcipy - to polski styl myślenia i kpiny. "Muszę panu po­wiedzieć - pada tekst - że jeśli to tak dłużej potrwa, to to nie po­trwa długo". Dwóch żydowskich kupców komicznie analizuje mecha­nizmy światowego kryzysu z lat 30. - a jakbyśmy to dziś z dzi­siejszym światowym i naszym kry­zysie słuchali. Po czym Dziuk na­tychmiast dorzuca do tej kryzysowej analizy dodatkową pointę: niby nig­dy nic zespół zaczyna sentymentalną piosenkę "Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic"...

Ależ zmysł rzeczywistości, sztukę serdecznej kpiny i poczucie humoru mieli ten Słonimski i Tuwim! Trze­ba to tylko inteligentnie przetłuma­czyć - na nasz styl. Szydercy z Za­kopanego to potrafią. I nie ma przy tym w ich "Dziurze" nic z tego, czego w podobnego typu wieczorach nie cierpię - płaskich aluzyjek, mru­gania i pochrząkiwania do widza na stronie. Jest spełniona próba odda­nia naszego stylu żartu z naszych absurdów. Dzisiejszych, sprzed pół wieku i pojutrzejszych - polskiego stylu kpiny z polskich absurdów. A przecież "Dziura" to ot - ka­baretowa składanka.Tak, lecz skła­danka, w której o coś chodzi. Czegoś z humorem dotyka, o czymś mówi. I zrobiona jest tak, że - jak to proponuje konferansjer - "śmie­jemy się i myślimy razem z nimi". Poczucie humoru jest stygmatem in­teligencji.

Niegłupi to tytuł "Dziura", Czytać go można na kilka sposobów. Strasz­nie to trudna do zasypania dziura - owa przestrzeń dzieląca aktora od widza. A zadanie to szczególnie trudne, kiedy aktor "nagi", bez "podpórek", dekoracji, akcji, insceni­zacji, staje na kabaretowej estradce oko w oko z widzem i ma swoje "pięć minut". To znakomita szkoła dla młodych aktorów, tak młodych jak zakopiańscy Witkacczycy. Nie piszę o każdym z nich osobno, choć już bez wątpienia warto. Lecz jest w nich coś jeszcze ważniejszego jako zespole. Oni nie tylko z zawodowstwem monologują, stepują, tańczą i śpiewają. Oni rzeczywiście zasypują dziurę - potrafią coraz bliżej dojść do widza. W tym i w innych przedstawieniach. Oglądałem ich te­raz, po pół roku. Ci sami - a już pełniejsi.

No dobrze, ale "Dziura" może też znaczyć co innego - Zakopane, ta zapadła dziura, ten szpanerski grajdoł. Ale i szerzej - to dziura takiej polskości, jakiej z Witkacym, Gom­browiczem, Słonimskim, Tuwimem należy się szyderstwo i z jakiej szydzić należy, aby ją oddziurzyć.

I jeszcze inaczej: nie taka my zno­wu zapadła dziura. Zakopane to Witkacy, wszyscy wiemy, ale to także letnie występy Ordonki, Krukow­skiego, najlepszych sprzed pół wieku kabaretów i kabareciarzy. Nie taka my pusta dziura - coś przed nami było. Nie urodziliśmy się wczoraj i nie urodziliśmy ni stąd ni zowąd teatru w nocy z czwartku na pią­tek.

To wszystko, o czym dziś piszę, to jedno skrzydło Teatru Witkacego. Skrzydło szyderców z Zakopanego. Ale chwileczkę - oni zrobili już też Calderona i kiedy wiosną pisałem o ich "Życiu snem", serio pisałem, że to coś istotnego. Serio pisałem, bom za stary na dziewczyńskie fa­scynacje i zbyt egoistycznie zadufa­ny, bym ryzykował ogłaszanie na­rodzin zjawiska ważnego, które by się miało okazać dolomidowym dzieckiem. Dalej mam jeszcze zresz­tą trochę pietra, i nie dziwcie się - a bo to wiadomo, co ci za chwilę artysta wywinie?... Konstatujemy jednak fakty: zrobili więc ci Wit-kacowi szydercy Calderona, ostatnio dali "Fausta" Marlowe'a. Teraz przymierzają się - no, no! - do Szekspira. Może się to ułożyć w dru­gie skrzydło ich teatru. I jeśli się ułoży - mają szansę polecieć wy­soko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji