Na tak i na nie
Zbliżamy się do letniej przerwy, za nami stoi jedna premiera teatralna, jakie wybrać do omówienia, skoro nie nadążę o wszystkich? Z góry odstawiam na bok te, które nasuwają tylko recenzenckie myśli: że reżyser, że aktorzy, że scenograf, i kto tam. O nich w dziennikach. Wśród premier były jednak i takie, które wzbudzają ogólniejsze refleksje. Do takich można nawiązać, choćby z opóźnieniem.
Minęło już pewne zauroczenie Brechtem jako rewolucjonistą myśli i formy teatralnej. Utrwaliła się za to pozycja Brechta-klasyka, bliższego nam niż Ibsen czy Shaw, więc i częściej grywanego. To z kolei niosło pewien przesyt. Niedawno minęła 80 rocznica urodzin Brechta. Tylko Teatr na Woli o niej pamiętał, występując z,,Życiem Galileusza" w reżyserii Ludwika Rene, z muzyką Tadeusza Bairda i z Tadeuszem Łomnickim w roli tytułowej.
Problem "zdrady klerka" jest poniekąd wieczny. Giordano Bruno spłonął na inkwizycyjnym stosie, ponieważ nie zaparł się naukowej prawdy, która niosła za sobą także społeczne zmiany - Galileusz przy tej samej prawdzie nie wytrwał, odwołał ją, odprzysiągł, ratując życie. Koszty i w jego wypadku okazały się niewymierne. Galileusz po swej moralnej kapitulacji stał się wrakiem. A więc mnożyć męczenników? czy jednego Bruna nie dosyć? Sztuka Brechta jest gorzka.
Rene ją skameralizował, przez co konflikty ideowe wyszły wyraźniej . Łomnicki jest wierny tytułowi: pokazuje życie uczonego w szerokiej skali przeżyć, od triumfu do klęski, od siły do bezsiły. Jest bardzo ludzki, w wymiarach nam bliskich. A zarazem - wierzy się wielkości Galileusza. A więc wygrał.
Rene dodał mu równorzędnego partnera. Przez skupienie w rękach Henryka Bisty ról od komentatora do przemiany kardynała w papieża, stworzył zeń jakby wiecznego antagonistę Galileusza, wcieloną rację stanu, przemoc wśród gestów życzliwości, przebiegłą, ale nieugiętą. Dzięki temu skondensowaniu sławna scena sztywnienia poglądów papieża w miarę odziewania go w szaty pontyfikalne nabrała wyrazu i przewrotnej wymowy. Natomiast nie w każdej sztuce Brechta jego ulubione songi są niezbędne.
Bezwzględnemu skameralizowaniu uległy też "Dwa teatry". Jerzego Szaniawskiego na scenie Teatru Małego w reżyserii Andrzeja Łapickiego i z nim w roli dyrektora teatru Małe Zwierciadło. Szczególne to przeżycie dla krytyka oglądać po latach widowisko sceniczne, którego sensacyjnej prapremiery był świadkiem i któremu towarzyszył swoim piórem i sądem. Miewam coraz częściej taką satysfakcję, raczej niewesołą.
Ta była niewesoła podwójnie. Raz przez przemiany w odbiorze samego utworu, po wtóre przez refleksje o przewadze czasu nad sztuką. Szaniawski to nasz półklasyk, a "Dwa teatry" uchodzą - słusznie - za najlepszą, najdojrzatszą jego sztukę. A jednak czas ją zjada. Delikatne, pastelowe rzeczy sceniczne Szaniawskiego, przy najmocniejszej obsadzie aktorskiej bliższe są starym malowidłom niż nowym eksperymentom. W Teatrze Małym obsada aktorska zawiodła, chociaż legitymowała się tak ważkimi nazwiskami jak Jan Ciecierski, Irena Eichler, Wojciech Siemion i sam Łapicki. Czy instrument niestrojny, czy się muzyk mylił? Powiedzmy sobie ze smutkiem, że zwiotczały dziś i zwietrzały te "Dwa teatry", przeciw którym niegdyś się opowiadałem, zniechęcony od przedwojnia do "szaniawszczyzny", tak dręczonej przez Boya i innych. Zmętniało też Małe Zwierciadło, choć obie jednoaktówki napisane są świetnie. Ale nie dla scen okrągłych. Więc w sumie zawód. I coś w rodzaju pożegnania. Krótki, przejmujący epizod z Mirosławem Konarowskim nie może wyrównać ani części rozczarowania. Mrukliwy, poszeptujący Szaniawski wymaga - paradoksalnie - sceny tradycyjnych wymiarów, która pustawe miejsca może wypełnić teatralizacją wizji.
Natomiast znakomicie zniosła skrajne skameralizowanie, ba, ujęcie estradowe, jakby w prywatnym salonie, "Medea" Eurypidesa, w reżyserii Stanisława Brejdyganta z przejmującą muzyką Włodzimierza Nahornego. Parę metrów sceny, niewiele więcej widowni - i wielka tragedia kobieca, może największa w literaturze. Rolę Medei objęła Jadwiga Jankowska-Cieślak, dając porażający obraz okrutnej i zapiekłej nienawiści, która jest zdradzoną miłością. Gniew Medei miał nowoczesny, a zarazem klasyczny wymiar.
Wielu krytycznym uwagom o sytuacji naszego teatru towarzyszą często narzekania na stan polskiego aktorstwa. Że takie i owakie, zły warsztat, dykcja pod psem. Nie są to zarzuty pozbawione racji. Ale czy nie trafiamy jednocześnie - i często! - na kreacje aktorskie, przed którymi chylimy czoło? Od króla Lira do króla Fryderyka, od Gabrieli do Medei, a są także i osiągnięcia zespołowe. Więc może krytyka wymaga zróżnicowania? Bo nawet epoce gwiazd towarzyszyła próżnia kosmiczna.