Jak dziś żyje Galileusz
Nie jestem pewien, czy "Życie Galileusza" należy do koronnych pozycji w dorobku dramaturgicznym Bertolda Brechta - choć tak dzisiaj z przesadnym entuzjazmem utrzymują ci, którzy kilka lat temu pomawiali znakomitego dramaturga - i jego teatr - o formalizm, udziwnianie, snobistyczne smaczki etc. Dobre duchy metafory i skrótu nie służą tu Brechtowi równie gorliwie i sprawnie, jak dawniej. A "teatr epicki", którego Brecht, był orędownikiem, tym niezawodniej posługiwać się musi metaforą i skrótem: opowiadane na scenie przebiegi wydarzeń wykazują naturalną skłonność do szczegółowości i wydłużania się w czasie. Poszczególne epizody winny więc odznaczać się taką sentencjonalnością i siłą uogólnienia, by ich suma dała wrażenie, iż prześledziliśmy cały żywot bohatera. "Życie Galileusza" zbyt często roztapia się w potocznym realizmie, bez wymaganego przez gatunek - stężenia faktury w przenośnie. Toteż sztuka sprawia chwilami wrażenie montażu ilustracji do życiorysu wielkiego uczonego.
Ale i tu widać lwi pazur autora "Matki Courage". Niektóre sceny są wysokiej próby. I nieraz daje o sobie znać właściwa Brechtowi skłonność do konceptu dramatycznego, w paradoksalnym błysku rozjaśniającego podszewkę rzeczy. Oto Galileusz toczy uczoną dysputę z nadętym ideologiem obozu antykopernikańskiego. Rzecz rozgrywa się w obliczu panującego księcia, dla księcia - i książę ma stanowić tu autorytet nieodwołalny. A książę jest kilkuletnim chłopcem i majta nogami na wysokim krześle... Oto w gotowalni papieża tłumaczy mu Inkwizytor, że niesfornego Galileusza siłą trzeba zmusić do odwołania bezbożnych nauk. Papież jest w negliżu - odbywa się właśnie ceremonia jego ubierania. On, który jest astronomem i wie, że Galileusz ma rację, staje w obronie uczonego. Ale w miarę, jak ubiór jego staje się kompletny, mięknie w swojej argumentacji. Mówi tylko Inkwizytor, papież milczy. I kiedy staje już w pełnym pontyfikalnym obleczeniu, opatrzony w insygnia najwyższej władzy kościelnej, zezwala na to, by zastraszyć Galileusza widokiem narzędzi tortur... Oto staje Galileusz przed sądem inkwizycji. Na scenie - jego córka i uczniowie. Córka modli się gorąco, by ojciec wyrzekł się swoich nauk, co zagwarantuje mu bezpieczeństwo osobiste; uczniowie oczekują, że mistrz się nie załamie - i ocali umiłowanie prawdy. Galileusz się załamał - córka dziękuje Bogu, uczniowie złorzeczą... Tych parę epizodów - to tęgi kawał dramaturgii. I do tego scena ostatnia, która stanowi klucz do całej sztuki.
Ukazuje ona dramat nauki i naukowca. Nie ten optymistyczny nieomal i bohaterski, gdy nowator myśli, walczy do ostatniej chwili o swoją słuszność - i ginie na stosie, za cenę życia obwieszczając triumf prawdy. Nie. W końcowych partiach "Galileusza" dramat nauki i naukowca odarty jest z nimbu heroicznego, cichy i gorzki. Prawda nie uwzniośla się, lecz bruka. Nic to, że Galileusz ma rację - co potwierdzają również uczeni watykańscy. Galileusz nie może mieć racji, gdyż następstwa jej sięgają zbyt daleko w ideologię papiestwa, na której buduje ono racje swego istnienia. Taki jest los myśli, gdy panujący mają uroszczenia doktrynalne. Głosząc doktryny absolutne, sieją wokół siebie ich przeciwieństwa - lekceważenie wartości, nihilizm i oportunizm. Uczony, któremu przetrącono kręgosłup, który wyrzekł się swych osiągnięć, grzęźnie w straszliwym życiowym konformizmie - i tylko nieczyste sumienie nakazuje mu czasem uprawiać w tajemnicy przed okiem ideowych opiekunów swe przeklęte rzemiosło... Tak ujęty dramat Galileusza bliższy jest doświadczeniom naszego wieku - niż bohaterska sylwetka renesansowego męczennika nauki, powiadającego dumnie, że ,,jednak się porusza"... Sztukę Brechta wypada więc uznać za pozycję repertuarowo celną.
A realizacja? Ta budzi niejedno zastrzeżenie. Nade wszystko - brakło reżyserskiego ołówka. Pietyzm wobec tekstu jest tu doprawdy niepotrzebny - Brecht przecież pisał nie tyle dramaty, ile projekty do scenariuszów teatralnych. A "Życie Galileusza" dla nas staje się ważkie dopiero od połowy. Cały okres galileuszowskiego optymizmu jest intelektualnie mało interesujący - w sztuce, oczywiście. Reżyser nadto nie wyczuł jego tonacji, która zagwarantowałaby mu pewną wieloznaczność. Poetyka Brechta - to poetyka stylizowanej naiwności. Brecht z lubością stroi się w pokorę twórcy dla prostaczków, mówiącego rzeczy oczywiste, prawdy zbiorowe - w formie paradoksalni prostej. Niestety, wszelkie te prawdy prostacze przyjął reżyser z całym dobrodziejstwem inwentarza - i wyłożył je tak, jakby sam odkrywał teorię względności. Jednak szereg scen - mimo zamiłowania do ornamentyki - zrobionych jest nienagannie. E. Fulde w roli tytułowej do połowy mi się zdecydowanie nie podobał. Właśnie przez to, że nie wystylizował owej naiwności Galileusza. W części drugiej - już jako sterany ciężkim życiem starzec - miewa momenty głęboko przekonywające: pięknie miesza rozum z goryczą i nieczystym sumieniem. Najciekawszą rolę w przedstawieniu dał niewątpliwie K. Chamiec jako Kardynał-Inkwizytor. Ascetyczna maska, przyczajony chód człowieka, który zawsze coś w zanadrzu ukrywa, sposób mówienia, powściągliwy, logiczny, z przestankami w miejscach nieoczekiwanych i nagłymi przyspieszeniami - a wszystko to bez przerysowania - i otrzymujemy sylwetkę bardzo groźną. Podobał mi się również R. Kajetanowicz jako Papież - oraz R. Stankiewicz jako Bardzo Stary Kardynał.
Dekoracje, plastycznie raczej mało ciekawe, mają tą wielką zaletę, że umożliwiają szybkie zmiany. Plastiki w kostiumach absolutnie nie do przyjęcia. Przekład tekstu - przeciwnie.