W cieniu dużej sceny
O utworzeniu Małej Sceny elbląskiego Teatru Dramatycznego zdecydowały okoliczności szczególne. To znaczy nie tylko zwyczajna potrzeba uzupełnienia podstawowego nurtu działań na dużej scenie formami kameralnymi, obliczonymi na dojrzalszych odbiorców, choć i ten motyw odegrał tu swoją rolę. W samej rzeczy Mała Scena elbląskiego teatru jest - podobnie jak większość tego rodzaju scenek domeną inicjatywy aktorskiej czyli teatrem jednego aktora, jest potencjalnym terenem eksperymentu artystycznego choć dotychczas funkcja ta jeszcze się nie ujawniła. Jest wreszcie i właściwie od tego należało zacząć - formą teatru objazdowego.
Założenie Małej Sceny było odpowiedzią na społeczne wymagania świadczeń teatralnych na rzecz terenu. Dokonawszy lustracji proponowanych obiektów w ośrodkach gminnych województwa, nie znalazł dyrektor Jacek Gruca ani jednego budynku, który nadawałby się do prezentacji przedstawień opracowanych na scenę podstawową. Stąd koncepcja tworzenia przedstawień kameralnych, możliwych więc do pokazania w objeździe. W każdym razie taka wyjściowa orientacja towarzyszyła pierwszym propozycjom repertuarowym Małej Sceny, na które złożyły się kolejno "Wyzwolenie" (według Wyspiańskiego), " Pociągi pod specjalnym nadzorem" (według powieści B. Hrabala), "Hipnoza" A. Cwojdzińskiego i "Warszawska melodia" L. Zorina. Drugi rzut repertuarowy, do którego wchodzą spektakle już bieżącego roku. tzn "Panna Julia" Strindberga i "Emigranci" Mrożka, wskazuje na poszerzenie funkcji Małej Sceny. Nie są to sztuki jednoznacznie obliczone na wystawienie w terenie, choć go nie ominą. Na dobrą sprawę, każdy z tych utworów mógłby być grany na scenie podstawowej. Mógłby, gdyby architektura sceny i widowni elbląskiego teatru dawała możliwość równie efektywnego pod względem artystycznym inscenizowania rozbudowanych, zamaszystych widowisk, jak i sztuk kameralnych, opartych głównie o dialog. Teatr elbląski, który w koncepcji jego inwestorów i budowniczych sprzed dwudziestu lat miał wypełniać bardzo wiele funkcji jak na przykład warszawska Sala Kongresowa, daje jednak fawor widowiskom dużym, pełnym ruchu i z monumentalnymi dekoracjami. Próby iluzorycznego zmniejszenia tej sceny dla prezentacji utworów kameralnych przynoszą skutek zaledwie połowiczny. Z drugiej strony niepodobna z premiery na premierę wystawiać dzieł bogato inscenizowanych, choćby i ze względu na brak zaplecza niezbędnego do takich realizacji. Dlatego też Mała Scena dźwiga niektóre funkcje sceny dużej. Jak wykazały też jej propozycje, jest nieodzowna jako forum właściwych teatrowi psychofizycznych kontaktów z widzami. Niweluje dystans między publicznością a aktorami. Ma na to wpływ zarówno kameralność przestrzeni, która pomieścić może około 60 osób, jak i możliwość swobodnego organizowania wnętrza w zależności od potrzeb sztuki i koncepcji realizatorów.
Pierwsze spektakle zarówno "Wyzwolenie", jak i "Pociągi..." zrealizowane w konwencji teatru jednego aktora - były surowymi ale pozytywnie zdanymi sprawdzianami przygotowania młodych wykonawców. Brak dystansu w stosunku do widzów umożliwił aktorom skorzystanie z odmiennych niż na dużej scenie środków wyrazu. Pod tym względem objawił się na nowo publiczności Tadeusz Płuciennik jako narrator i wykonawca roli Miłosza w "Pociągach.. .". Dotychczas znany głównie z ruchliwości, temperamentu i upodobania do wyrazistych, niekiedy nawet przesadnych środków ekspresji, tutaj, w sytuacji kameralnej ujawnił także zdolność do posługiwania się pół- i ćwierćtonami, do rezygnowania z patosu choć tekst (szczególnie w scenie finałowej) sugerował taką konwencję. Obie propozycje odznaczały się też właściwą teatrowi jednego aktora powściągliwością inscenizacyjną i antyiluzjonizmem czyli teatralnością która polega na operowaniu skrótem, symbolem, znakiem wielofunkcyjnym Takie funkcje w "Wyzwoleniu" pełniły rekwizyty i fragmenty kostiumów: konfederatka, cylinder, szabla, kontusz, pancerz husarski, itp.; w "Pociągach..." - dziecięca kolejka elektryczna, lalka, semafor-drabina. Aktem teatralizacji trudnej do przeprowadzenia na dużej scenie było na przykład kreowanie masek przez Mariana Dworakowskiego-Konrada spośród przypadkowych widzów, siedzących na odległość ręki. By dokonała się ta przemiana, wystarczyło skłonić kilka osób do zajęcia miejsc na środku sali oraz powierzyć im rekwizyty znaki. Tym sposobem - przez współuczestnictwo widzów w rytuale artystycznym mogły dojść do głosu niektóre pierwotne i podstawowe funkcje teatru, stanowiące o jego magii.
Następne realizacje - "Hipnoza" i "Warszawska melodia" były próbami odmiennej konwencji. Tym razem zaproponowano po prostu teatr kameralny i lżejszy gatunkowo, adresowany do publiczności mniej wymagającej. Nie znaczy to, że nierzetelny. Oba przedstawienia uderzały lakonicznością i prostotą środków użytych na miarę kameralności spraw, konsekwencją w organizacji nastroju i inteligentnym, wrażliwym aktorstwem. Podkreślić tu należy zasługę Jadwigi Mikołajczyk obdarowującej swoje bohaterki jakimś delikatnym, ciepłym, trochę melancholijnym i jakby niedzisiejszym tonem i wdziękiem.
Tyle o ubiegłorocznym repertuarze. Ostatnie pozycje Małej Sceny są jakby wyrazem mocowania się z jej naturalnymi ograniczeniami. Świadczy o tym np. inscenizacyjne potraktowanie zarówno "Panny Julii" jak i "Emigrantów" przez aktywizację pozaaktorskich, plastycznych środków wyrazu. Łucja i Bruno Sobczakowie jako scenografowie "Panny Julii" uzupełniają skromny zestaw sprzętów i rekwizytów niezbędnych w spektaklu nadrealistycznym, persyflażowym tłem, skomponowanym ze starych portretów w złoconych ramach (atrybuty rodu), które "pożera" agresywna, czerwono-szara materia poszarpanego płótna. Kompozycja ta zdaje się rozsadzać ramy sceny kameralnej, stanowi jednak dzięki swej symbolice jakby komentarz dopełniający działania aktorów, tym bardziej zasadny, że wykonawcy zdecydowali się na wariant gry powściągliwej, wolnej od szamotaniny i brutalnej drastyczności, które sugeruje tekst Strindberga. Ten sposób gry, konsekwentnie prowadzony przez całą trójkę wykonawców (Wanda Neumann - Julia, Barbara Patorska - Krystyna i Wiesław Nowicki - Jean), podyktowały również względy interpretacyjne, a więc utrzymanie dystansu wobec mocno już przestarzałego Strindbergowskiego mizoginizmu. Stąd w spektaklu podjęta przez reżysera (W. Nowicki) i odtwórczynię roli Julii próba obrony bohaterki przeprowadzona ryzykownie i odważnie, miejscami wyraźnie przeciw tekstowi, który w korzystniejszej sytuacji stawiał jej plebejskiego partnera.
"Panna Julia" była bardzo ambitną jak na Małą Scenę próbą nowej, twórczej interpretacji znanego dzieła. "Emigranci", dramat o niemożności wzajemnego wyzwolenia się od siebie ludzi o przeciwstawnych systemach wartości i mentalnościach w sytuacji wyalienowanej - w reżyserii Józefa Jasielskiego i scenografii Ryszarda Strzembały stał się także czymś więcej. Tę - jakże interesującą - nadwyżkę stanowi mocne, niemal patetyczne rozegranie sceny finałowej przez Zbigniewa Jankowskiego jako wykonawcę roli AA. Aktor ostatnią kwestię sztuki ("Jeżeli wszyscy mamy wspólny cel, jeżeli wszyscy chcemy jednego, to cóż nam przeszkadza, aby stworzyć taką dobrą i rozumną wspólnotę") kieruje nie w stronę partnera, lecz publiczności, odczytując tym samym tekst Mrożka jakby przez pryzmat "Wyzwolenia". Spektakl miał siłę i drapieżność, był równocześnie prawdziwym koncertem gry aktorskiej Zbigniewa Jankowskiego (AA) i Józefa Osławskiego (XX).
Zarówno "Panna Julia" i "Emigranci" są propozycjami przygotowanymi także z myślą o terenie. Za wcześnie na uogólnienia dotyczące polityki terenowej Teatru Dramatycznego. Czy wreszcie można od teatru wymagać takiej polityki w warunkach konieczności, jakim jest podporządkowany, i nieuniknionych kompromisów, które stanowią jego codzienną rzeczywistość? W każdym razie obecne prezentacje kameralne utrzymują się na wysokim poziomie.