Czyżby powój?
DRAMATURG szwajcarski Friedrich Dürrenmatt jest jednym z autorów którego się uwala za mającego dużo do powiedzenia. Jednocześnie wypracował sobie doskonałą techniką pisarską. Umieć pisać i mieć coś do powiedzenia to nie jest jeszcze to samo, choć dopiero łącznie stanowią o randze pisarza. Dürrenmatt kilku dobrze u nas znanymi sztukami zyskał sobie opinię pisarza nie tylko znakomitego, ale takie odkrywczego. Dodajmy, że pisząc także do radia, telewizji, a również opowieści może reżyserować dzieła swoje i cudze, do czego mają otwartą drogę autorzy tam gdzie ekskluzywny cech reżyserów nie zamknął się tak szczelnie jak u nas. Ale w opanowaniu techniki tkwi uboczne niebezpieczeństwo. Mianowicie jako autor widzi możliwość elastycznej interpretacji utworów, które uznaje za partyturę dla inscenizacji, zaś jako reżyser ulega ciągotom w stosunku do gospodarowania w materiale. Toteż, gdy dostał się w jego ręce "Taniec śmierci" Strindberga, pokiereszował tekst z zapałem chirurga i, moim zdaniem, słusznie wyśmiał go choć także moim zdaniem, zabawa byłaby znacznie lepsza, gdyby skarykaturował dzieło tylko inscenizacją bez naruszania tekstu. Teraz dostała się pod jego skalpel jedna z "Kronik królewskich"
Szekspira: "Życie i śmierć króla Jana". Szekspira oczywiście nie ważył się wydrwić jak Strindberga, lecz ograniczył się do stylizacji, streścił rzecz i dodał trochę współczesnych myśli odpowiednio przykrawając i fastrygując. Na wszelki wypadek od razu na początku para aktorów przypomina, że temat do sztuki o królu Janie bez Ziemi sam Szekspir zapożyczył z cudzego, znanego przedtem dobrze dzieła, więc on robi w zasadzie to samo, co mistrz.
Tylko... że to były inne czasy i był inny stosunek do autorstwa. Wówczas wynalazki techniczne były strzeżone przez tajemnice produkcji, a nie przez patentowanie, zaś autorstwo przez nieudostępniane rękopisów, a nie przez zastrzeżenie. Pikantna jest rzeczą, że ów przed-szekspirowski utwór, w dodatku dwuspektaklowy a nie jednospektaklowy jak go Szekspir przeredagował i zagrał, miał w wydaniach z roku 1612 i 1622 podane autorstwo Szekspira, choć były to tylko przedruki tragedii bezimiennie wydanej w roku 1591, najpewniej napisanej przez George'a Peele. Powoływanie się więc dzisiaj na precedensy z Epoki Elżbietańskiej ma taki sam sens jaki miałoby zdziwienie dlaczego bohater sztuki, bękart Ryszarda Lwie Serce, nie mógł w początku XIII wieku pretendować do tronu, skoro parę wieków przedtem cała dynastia anielskich Plantagenetów zaczęła się od bękarta, jakim był Wilhelm Zdobywca. Inny był czas i inne obyczaje i inne prawa. Oczywiście Dürrenmattowi nikt nie zarzuci plagiatu. Tytuł jego dzieła brzmi: "Król Jan według Szekspira", zawiera więc to magiczne słówko "według", które rozgrzesza wszelkich przeróbkarzy - wskazuje na rodowód wątku, a że George Peele przy tym gdzieś niknie bez wieści, to już plamka na Szekspirze, i to w naszych oczach a nie jemu współczesnych, a wiadomo, ze prawo nie działa wstecz.
Co innego daje do myślenia. Dlaczego Dürrenmatt, który wymyślał tak niesamowicie oryginalne wątki, zaczyna czerpać je od innych? I tu wracamy do pieca: umieć pisać i mieć coś do powiedzenia to jeszcze nie to tamo. Dürrenmatt umie pisać, ale czy musi, a nawet czy może zawsze mieć coś do powiedzenia? Wobec tego nadmiar energii pisarskiej wyraża się w posługiwaniu się cudzymi wątkami, oczywiście odpowiednio zinterpretowanymi w sposób ciekawy i twórczy. Ale jednak ta gałąź jego twórczości zasługuje na miano powojowej, niewspółmiernie mniej istotnej, zwłaszcza że nie przekonał nas, że Szekspira rzeczywiście udoskonalił.
Niech mi znakomici aktorzy na czele z wspaniała panią Wandą Łuczycką w roli królowej Eleonory wybaczą, że tym razem więcej się zająłem sprawą Dürrenmatta niż nimi. Cóż... Teatr Dramatyczny wprowadził go na nasz rynek, czyżby miał również podważyć doń zaufanie? Oczywiście jako dla pisarza fundamentalnego, a nie tylko znakomitego.