Artykuły

Dwie Maski

Podczas przyjęcia urządzonego w foyer warszawskiego Teatru Wielkiego bezpośrednio po za­kończeniu włączonego w ramy programu XXXI "Warszawskiej Jesieni" premierowego spektaklu "Czarnej maski" Krzysztofa Pen­dereckiego, pozwoliłem sobie po­dejść do fetowanego ze wszyst­kich stron kompozytora i, wy­głosiwszy słowa należnych gra­tulacji, dodać półżartem: "Po sukcesie "Czarnej maski" w Salz­burgu a wnet potem także w Poznaniu, świat oczekuje od Cie­bie z pewnością kolejnej, czwar­tej opery; dziś powiedzieć moż­na, że nie ruszając dodatkowo głową ani piórem - już ją oto masz!".

Kompozytor nie zaprzeczył... Dał jedynie wyraz przeświadczeniu, iż warszawskie przedstawienie "Czarnej maski", podobnie jak dwie wspomniane wyżej insceni­zacje, uchwyciło w zasadzie główną ideę jego utworu (czego pono żadną miarą nie da się powiedzieć o znakomitym skąd­inąd od muzycznej strony spek­taklu zrealizowanym nie tak da­wno w amerykańskim mieście Santa Fe).

Być może - skoro powiada tak sam autor. Faktem jest jednak również, iż ten, kto widział przedstawienie "Czarnej maski" w Poznaniu (refleksje trzech auto­rów po tym przedstawieniu mógł Czytelnik znaleźć w 2/1988 numerze naszego pisma), a następnie warszawską premierę tego dzieła, mógł snadnie odnieść wrażenie, iż oglądał... dwie cał­kiem różne opery! Przeczuli wi­dać to przedziwne zjawisko or­ganizatorzy "Warszawskiej Jesie­ni", którzy na tegoroczny festi­wal zaprosili także zespół po­znańskiego Teatru Wielkiego z jego głośnym już nie tylko w kraju przedstawieniem "Czarnej maski". W ten sposób dokonało się wydarzenie bez precedensu w praktyce naszego - i chyba nie tylko naszego - życia kul­turalnego: oto podczas jednej imprezy, w jednym i tym sa­mym mieście, doszło do prezen­tacji dwóch różnych inscenizacji jednej i tej samej współczesnej opery!

I wydawałoby się, że taka jedy­na w swoim rodzaju sytuacja kusić będzie przede wszystkim do zestawień i porównań. Tym­czasem nie: przedstawienia te są bowiem, jak się już rzekło, róż­ne - i to różne tak dalece, iż jakiekolwiek ich porównywanie, czy tym bardziej wartościowa­nie na zasadzie "które lepsze?" nie bardzo nawet ma rację by­tu. Można co najwyżej starać się o próbę jakiejś charakterystyki każdego z nich osobno - właś­nie jak gdyby szło o dwie różne opery; jeśli zaś ktoś mimo wszy­stko wysnuje sobie z tego jakieś wnioski porównawcze - to już prawo czytelnika. Przedstawienie poznańskie nie­mal aż do finału, a w każdym razie do wielkiego monologu Benigny, po którym bariery realizmu zostają już przekroczo­ne - chociażby przez pojawie­nie się widma Śmierci, ukaza­nej jako przyodziany w płach­tę szkielet z kosą, na wzór śred­niowiecznych wyobrażeń - utrzymane jest w klimacie solid­nego mieszczańskiego dramatu, tkwiącego korzeniami jeszcze w literaturze schyłku XIX stulecia; mimo woli nasuwają się tu sko­jarzenia z Ibsenem, którego bo­haterowie także noszą w sobie bagaż grzechów i tragicznych przeżyć, rzutujący nieoczekiwa­nie na spokojną i uładzoną z pozoru teraźniejszość. Skłonny tylekroć do różnorod­nych reżyserskich ekstrawagancji Ryszard Peryt uznał snadź, że libretto opery, wywiedzione z zapomnianej sztuki Gerharta Hauptmanna a wzbogacone mist­rzowską muzyką, jest samo w sobie wystarczająco niesamowite i niesie w sobie wystarczająco wielki ładunek ekspresji, by nie potrzeba było już go dopełniać dodatkowymi elementami wizu­alnymi; zawierzył przeto Pendereckiemu i Harry'emu Kupferowi (współautorowi libretta), po­wściągnął wodze własnej bujnej fantazji i dał w rezultacie spek­takl kameralny, stonowany, w niczym nie udziwniony, za to imponujący sprawnością rzemio­sła oraz precyzją w rozwoju ak­cji i prowadzeniu poszczególnych postaci na scenie. Napięcie na­rasta tu stopniowo i zrazu nic nie zapowiada czającej się w powietrzu tragedii. Początek jest całkiem "zwyczajny": oto do spo­kojnego domu burmistrza Schullera w Bolkowie na Dolnym Śląsku przybywa z dawna ocze­kiwany gość - zaprzyjaźniony z jego mieszkańcami żydowski kupiec Lowel Perl z Amsterda­mu...

Także muzyka pod batutą Mie­czysława Dondajewskiego brzmi zrazu dyskretnie, nieco tajemni­czo (przyjęto tu nb. zredukowa­ną po trosze wersję instrumentacji, zwłaszcza w grupie per­kusyjnej). I dopiero w miarę rozwoju sytuacji okazuje się, że ów spokój jest tylko pozorny, że pozorna jest także zgoda jed­nocząca uczestników akcji o róż­nych poglądach, wyznaniach i doświadczeniach z przeszłości, że jakkolwiek krwawa wojna 30-letnia właśnie się szczęśliwie zakończyła, to przecież na dro­gach i ulicach nadal nie jest bezpiecznie, w kraju szaleje za­raza zbierająca swoje śmiertel­ne żniwo, zaś w sercach domo­wników burmistrza i jego gości kłębią się gwałtowne namiętnoś­ci i konflikty, a nad głową je­go urodziwej małżonki wisi real­ne całkiem zagrożenie. W przedstawieniu warszawskim inaczej: tutaj od razu na po­czątku, zanim jeszcze zabrzmią pierwsze słowa libretta, jesteśmy świadkami szaleństwa głównej bohaterki. Muzyka orkiestry - z bogatszą tu znacznie grupą perkusji, umiejscowionej także z boku sceny (chóry zaś znajdują się na najwyższym balkonie, co daje wrażenie, iż muzyka ta i niesione przez nią emocje ota­czają i osaczają widza zewsząd) - niemal natychmiast osiąga wielkie dynamiczne natężenie i brzmi z niezwykłą gwałto­wnością, wobec czego odtwórcy solowych partii muszą podawać je na pograniczu krzyku. Rozumiemy zresztą, że chodzi tu o obraz ustawicznych lęków prze­chodzących w histerię... Momen­tów spokoju, chociażby owego pozornego, nie ma prawie wcale - jakkolwiek i tutaj widzimy, jak przy suto zastawionym okrą­głym stole (że można to będzie w naszej obecnej rzeczywistości odczytać jako bardzo aktualną aluzję, tego już chyba reżyser - cudzoziemiec nie był w sta­nie przewidzieć...) zasiadają zgodnie ludzie różnych, jak się już rzekło, przekonań i wyznań. Na stół ten wszakże (lub też ko­ło niego) opadają spod sufitu upiorne jakieś zjawy, trzepoce w powietrzu krwawy całun, śmierć niosące węże wyłaniają się spod podłogi, poruszają się ściany - kapitalna skądinąd oprawa scenograficzna Andrzeja Majewskiego - i salon w nobli­wym domu burmistrza co chwila zmienia swój kształt, a w tej zmieniającej się scenerii gubią się po trosze postacie akcji i ich działania; gubi się od czasu do czasu także i widz...

Byłbym jednak ostrożny z oce­nianiem tego spektaklu jako ar­tystycznego nieporozumienia al­bo wręcz klęski teatru - co pod pierwszym wrażeniem uczynili już poniektórzy recenzenci. Rzecz tylko w tym, iż belgijski reży­ser Andre Lheureux nie poprze­stał, jak się wydaje, na zagłębia­niu się w libretto Kupfera/Pendereckiego, ale sięgnął do pier­wowzoru, czyli do sztuki Hauptmanna, powstałej w późnym okresie twórczości, kiedy autor słynnych "Tkaczy" począł żywo interesować się pismami śląs­kiego mistyka Jakuba Bohmego, jak też światem ma­gii i sił tajemnych rządzą­cych ludzkimi losami. Jego dzie­ła z tego okresu nasycone są grozą i niesamowitością, wyrażając nie tyle zewnętrzną real­ność, ile rzeczywistość irrealną, rodzącą się w psychice działają­cych postaci.

Otóż w "Czarnej masce" Hauptmana wejście Perla na samym po­czątku sztuki nie ma charakteru całkiem "zwyczajnego" (jak jest w libretcie opery i jak to wi­dzimy w poznańskim przedsta­wieniu), bowiem służący bur­mistrza, fanatyczny jansenista Jedidja, znający przy tym da­wne sprawy Benigny, widząc przez oszklone drzwi jego dłoń w czarnej rękawiczce, przekona­ny jest, że to ręka szatana wy­ciąga się po mieszkańców domu. Z kolei sama Benigna wiedzie wzorowy żywot cnotliwej pani mieszczańskiego domu, uwielbia­nej przez męża, ale... niebawem dowiadujemy się o jej erotycznej obsesji, i o tym, że urodziwa służąca, mulatka Arabella jest w rzeczywistości jej córką - owocem upokarzającego związku ze zbiegłym murzyńskim niewol­nikiem. W zakończeniu zaś sztu­ki Hauptmanna mowa jest o psach, które z piwnicy domu wywlekają zwłoki ludzi zmar­łych od zarazy - i stąd chyba wzięły się też psy na scenie Teatru Wielkiego; że jednak ciężar różnych tragicznych do­świadczeń z przeszłości dźwigają w sobie nie tylko bohaterowie opery Pendereckiego, ale także i my, polscy widzowie - toteż niektórzy z nas podstawili sobie w to miejsce odniesienie do obozów zagłady i SS-mańskich strażników... Nie bez racji zresz­tą, bo i tu chodzi o czas pogar­dy, nienawiści i nietolerancji. Jakkolwiek by się zresztą rzeczy miały - nie ulega wątpliwości, iż fascynacja potęgą zła widocz­na jest w całej scenicznej twór­czości Pendereckiego, "Czarną maskę" zaś on sam nazwał swe­go czasu "jednym wielkim ba­rokowym tańcem śmierci". Z ko­lei owa tytułowa Czarna Maska - jak pisze Regina Chłopicka w interesującym szkicu zawartym w drukowanym programie przed­stawienia - "nie wiadomo, czy wyobraża postać karnawałową zbiegłego niewolnika, anioła mściciela, morową zarazę czy śmierć... Ta wieloznaczna i sym­boliczna postać... ogniskuje w so­bie całe zło przywołane z prze­szłości, jest zwiastunem i przy­czyną sprawczą nadchodzącej ka­tastrofy". Jeżeli na treść opery Pendereckiego spojrzymy w taki właśnie sposób, to także dziwacz­ne, zda się, pomysły insceniza­cyjne Alberta Andre Lheureux będą w jakiś sposób do niej przystawały. Nie będziemy się też dziwić, że w miejsce Murzy­na (w poznańskiej wersji nie bardzo nawet groźnie wygląda­jącego) oglądamy na warszaw­skiej scenie pięknie zbudowane­go, jak najbardziej białego mło­dzieńca. To nie Murzyn przecie, to postać-symbol... I można przyjąć, że po to właś­nie, by oddać tę atmosferę nie­ustannego lęku, nerwowych ob­sesji, tajemniczych majaków i erotycznego podniecenia, utrzy­muje Robert Satanowski mu­zyczny przebieg utworu przez cały niemal czas na ogromnym dynamicznym natężeniu. Trzeba by tu wszakże z kolei solistów o głosach na miarę Birgit Nilsson, Jamesa Kinga, czy Sherrilla Milnesa; wymaganiom ta­kim nie mogła w pełni sprostać warszawska obsada - przy ca­łym szacunku dla muzycznej kultury Jerzego Artysza (Perl) i ogromnego artystycznego wysił­ku włożonego przez Elżbietę Hoff w wykonanie morderczo trudnej partii Benigny. Najbar­dziej chyba obronną ręką wyszli z tej opresji Wanda Bargiełowska (Róża Sacchi), Jacek Parol (Jedidja) i Roman Węgrzyn (Silvanus Schuller); znaczy to po prostu, że najlepiej byli słyszal­ni. W poznańskiej inscenizacji Ewa Werka, Radosław Żukowski czy Józef Kolesiński mogli swobodnie prowadzić muzyczne my­śli zawarte w swoich partiach i ujawniać w pełni walory swych głosów (jak też sugestywnie ry­sować charaktery kreowanych postaci) - wszystko bowiem by­ło w pełni słyszalne i widzial­ne. I to chyba jedyny element obu spektakli, gdzie można mó­wić o porównaniach. Jeden z sekretów ogromnego po­wodzenia Krzysztofa Penderec­kiego w świecie, zwłaszcza zaś jego dzieł oratoryjnych i opero­wych, ma swe źródło - poza samą bogatą kompozytorską in­wencją i mistrzostwem rzemio­sła - w fakcie, iż w dziełach tych porusza on treści uniwer­salne i dotyka spraw ostatecz­nych, które żadnemu myślącemu człowiekowi nie mogą być obo­jętne. Widać to i w "Czarnej masce", gdzie rysuje się wyraziś­cie odwieczny problem walki Dobra ze Złem oraz postaw ludz­kich w obliczu nadciągającej śmierci. Rzecz tylko w tym, że z przyczyn opisanych wyżej tekst sztuki - jakkolwiek na użytek warszawskiej premiery Antoni Libera i Janusz Szpotański do­konali polskiego przekładu li­bretta z niemieckiego oryginału - zupełnie prawie nie dociera do słuchacza (natomiast niemiec­ki tekst przedstawienia poznań­skiego rozumie się całkiem nie­źle). Mimo woli tedy dostarczo­no tu argumentu wrogom tłu­maczenia librett operowych...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji