Krystyna Augusta Strindberga
Późny dramat Strindberga, jeden z dziesięciu, jakie autor "Dziejów Szwecji" napisał na tematy historyczne. Rzecz dla każdego: dla miłośników melodramatu i znawców Strindberga. Pierwsi zobaczą opowieść o królowej, która gdy kocha, to "rzuca berło i koronę". Drudzy mogą śledzić zbieżności i różnice między "Krystyną" i znanymi sztukami Strindberga. Bo autor "Ojca" nie zawsze bywał mizoginem. Zawsze natomiast pisał o ludziach - drapieżnikach, o pułapkach indywidualizmu, zniewoleniu przez okoliczności i historyczną konieczność, o tęsknocie jednostki do graniczącej z anarchią wolności. Tego wszystkiego można się tu dopatrzyć, chociaż reżyser myślał głównie o milionach widzów, więc najważniejsza w tym przedstawieniu jest trzymająca w napięciu intryga. - Rolę po Grecie Garbo (amerykański film Mamuliana z 1933 roku) dziedziczy Dorota Segda i gra ją oszczędnie, pewnie, dojrzale: jest zmienna nie tylko zewnętrznie, a to w tej roli najważniejsze. Jerzy Trela (Oxenstjerna) i Jerzy Radziwiłowicz (Magnus) wyraźnie nie lubią siedemnastowiecznych kostiumów, ale mają świetną wspólną scenę, resztę zaś grają z wielokrotnie sprawdzoną powściągliwością. Dobre role Krzysztofa Globisza (Karol Gustaw) i Marka Kality (Holma). Z amantem kłopot jak zawsze. Raziła mnie także dekoracja, bo mimo że już używana, nie udało się z niej wywabić zapachu dykty i butaforskiego kleju. Telewizyjne przedstawienie będzie się podobało (i słusznie), a ja myślę, że nieobecność tego dramatu w teatrach jest wyrazistym świadectwem zanikającej już w tych instytucjach umiejętności czytania sztuk innych niż doskonale znanych.