Artykuły

Punkt odniesienia?

Czemu znów najważniejsze stają się ambicje i doraźna gra interesów, a nie kształt Teatru, który powinien stać się punktem odniesienia dla innych scen, choćby najbardziej awangardowych, i wielu instytucji, od szkół i uczelni po media? Dlaczego wciąż nie mamy Teatru Narodowego na miarę ponad dwuwiekowej tradycji? - pyta Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Dyskusja o Teatrze Narodowym ożywa przeważnie wraz ze zmianą dyrekcji, kolejnym jubileuszem albo inną plagą. Dziesięć lat temu niemal wszystkie media poszukiwały odpowiedzi na pytanie, czym ma być ta najważniejsza scena w kraju. Wybitni artyści w różnych gremiach wypowiadali się przytomnie o tym, jak należy zorganizować pracę, by wreszcie powstał Narodowy godny swej nazwy. Powstał w tej sprawie specjalny instytut. Powodem było otwarcie wyremontowanego po pożarze budynku przy placu Teatralnym. Ciągnącą się jedenaście lat odbudowę doprowadził do końca ówczesny Minister Kultury Kazimierz Dejmek. Zamiast uznania spotkał się z - najdelikatniej mówiąc - uszczypliwościami; reprezentował niestety koalicję SLD-PSL... Cały kraj buduje Narodowy, jak kiedyś odbudowywał swoją stolicę - kpił Tadeusz Bradecki, dyrektor Starego! Czyżby wedle tej logiki nie należało odbudowywać ani Teatru, ani Warszawy? Bardzo słusznie. Tadeusz Nyczek ogłosił manifest Nie wierzę w Teatr Narodowy. Mamy Narodowy Teatr Telewizji, pisał, gdzie oglądamy największe dzieła w najlepszym wykonaniu, dostępne powszechnie. Świetna myśl, tylko wówczas produkowano kilkadziesiąt spektakli rocznie, dziś - kilka, a misja publicznej telewizji zanikła.

Zmasowanej krytyki doczekał się minister Dejmek za pomysł połączenia w jeden organizm organizacyjno-artystyczny Teatru Wielkiego i Narodowego. Odwołując się do najlepszych, jeszcze przedwojennych tradycji oraz własnych doświadczeń jako dyrektora tej sceny, pragnął nadać jej format i znaczenie, jakiego nie miała w dziejach. Niestety, jego obywatelska postawa i poczucie misji, jaką winna spełniać dla kultury narodowej nowo powołana instytucja, nie znalazły poparcia ani w środowisku, ani w mediach. Konfliktom i kłótniom nie było końca, do czego przyczyniła się nominacja na dyrektora całości Janusza Pietkiewicza, impresaria o wyobraźni wyraźnie biznesowej, a nie człowieka teatru z prawdziwego zdarzenia.

Po wielu perturbacjach, skandalu, jaki wywołało otwarcie teatru przez ministra Podkańskiego, teatry w końcu rozdzielono. Dyrektorem sceny dramatycznej został Jerzy Grzegorzewski. Osoba jednego z najwybitniejszych po wojnie reżyserów nie została przyjęta z powszechnym aplauzem. Mojżeszem polskiego teatru miał być Mikołaj Grabowski, to on miał doprowadzić Teatr Narodowy do ziemi obiecanej. Takie curiosa wypisywał Roman Pawłowski w "Gazecie Wyborczej", przygotowując grunt dla "właściwej" nominacji. Sekundowali mu zainteresowani angażami artyści tudzież wpływowi doradcy niedoszłego dyrektora.

Poczynania jednego z najoryginalniejszych twórców torpedowano od początku w sposób brutalny i żenujący. Jego niezwykła wyobraźnia uwierała; wyrafinowany artystycznie język teatru, jakim pisał swe przedstawienia, podnosił poprzeczkę wysoko, mało kto potrafił ją przeskoczyć. Także dla wielu recenzentów teatr ten był za trudny; z poczciwymi narzędziami publicystyki, nowej ideologii i linearnego opisu odpadali jak od litej skały. Mimo wszelkich przeciwności Grzegorzewskiemu w czasie sześcioletniego dyrektorowania wiele się udało. Zbudował znakomity zespół, predestynowany do wykonywania zadań najbardziej trudnych i niekonwencjonalnych, podporządkowanych wizji artystycznej. Wystarczy zobaczyć Wesele Wyspiańskiego, którego wystawienie w każdym teatrze jest miarą dojrzałości zespołu, by się o tym przekonać. Wspaniałe, gorzkie przedstawienie, w którym forma ról inspirowana malarstwem czy poszczególne rozwiązania sytuacyjne dalekie od realizmu stały się tak organicznie zespolone z osobowościami aktorów, jakby tylko w ten sposób mogły zostać zagrane, by pokazać stan naszej świadomości oddany językiem sztuki.

Grzegorzewski podjął twórczy dialog z narodową klasyką. Marzenie o przekształceniu Sceny Narodowej w Dom Wyspiańskiego, wielkiego wizjonera teatru, w dużym stopniu urzeczywistnił. Noc Listopadowa, Sędziowie, Hamlet, wspomniane Wesele to kroki milowe w procesie przywracania najlepszych tradycji w sposób żywy i niebanalny. To samo można powiedzieć o inaugurującym dyrekcję Mickiewiczowskim przedstawieniu Dziady - dwanaście improwizacji czy rewelacyjnej Nie-Boskiej komedii Krasińskiego. A to część zaledwie przedstawień wyreżyserowanych przez niego w Narodowym, któremu nadawały ton i klasę, choć nie był to teatr autorski. Do współpracy zostali bowiem zaproszeni najwybitniejsi reżyserzy kilku pokoleń.

Przypominam tu rzeczy najważniejsze w formie haseł; szczegółowo pisałam o poszczególnych spektaklach "na bieżąco". Od 11 do 19 listopada ubiegłego roku odbył się drugi już festiwal Planeta Grzegorzewski. Tym razem bez udziału zmarłego w kwietniu reżysera. Przegląd jego spektakli, poza uczczeniem pamięci, miał uświetnić obchody 240 lat istnienia Teatru Narodowego. Słusznie. Nic lepszego na tej scenie nie powstało i długo nie powstanie. Utrzymanie przy życiu przedstawień Grzegorzewskiego okazało się tyleż powinnością, co koniecznością artystyczną. Zwłaszcza w dniach jubileuszu, niezbyt okrągłego i chyba nie budzącego wielu emocji.

U zbiegu Marszałkowskiej i Królewskiej, w miejscu gdzie w dwustulecie Teatru Narodowego wmurowano kamień upamiętniający gmach Operalni, pierwszej siedziby teatru, czterdzieści lat później, 19 listopada ubiegłego roku. Powstała Instalacja Teatru Narodowego przypominająca warszawiakom o jego historii i bieżącej działalności. W Instytucie Sztuki odbyła się też konferencja Teatr Narodowy w służbie publicznej. Marzenia i rzeczywistość, w czasie której padło wiele słów o tym, czym był i być powinien ten teatr.

Najbardziej wartościowym dokonaniem jubileuszu jest, dla mnie przynajmniej, książka Magdaleny Raszewskiej Teatr Narodowy 1949-2004. Ogromny tom zawierający dzieje sceny przy placu Teatralnym od chwili jego powojennej odbudowy do dziś. Jest to historia pasjonująca i prawdziwa, przynajmniej do prawdy najbardziej zbliżona, oparta na bardzo rzetelnej bazie źródłowej. Autorka dotarła do ogromnej liczby dokumentów rozsianych po najdziwniejszych archiwach (np. wojskowe mieszczące się w twierdzy Modlin) państwowych i prywatnych. Z niepoliczalnej masy świadectw, pism, instrukcji wewnątrz-teatralnych i tych kierowanych na ręce poszczególnych dyrektorów od władz różnych szczebli, listów, programów, recenzji prasowych Raszewska stworzyła jednolitą, interesującą narrację własną. Niewykluczone wcale, że właśnie powstanie tej świetnej pracy skłoniło obecną dyrekcję teatru nie tylko do jej wydania własnym sumptem, lecz także wymyślenia całego jubileuszu.

Chociaż, co wynika z książki, powodów do świętowania nie ma zbyt wielu. "W czasach powojennych ta najbardziej prestiżowa scena w kraju chyba nigdy nie była najlepszym polskim teatrem. Zbyt wiele reprezentacyjnych i dworskich funkcji musiała spełniać, narzucano jej zbyt wiele ról społecznych, artystycznych, politycznych, by mogła pełnić rolę przypisaną jej przez tradycję. Nie dawano jej szansy na wypracowanie własnego programu, stylu, oblicza artystycznego". To prawda, w kolejnych rozdziałach poświęconych poszczególnym dyrekcjom - od Władysława Krasnowieckiego począwszy przez Bohdana Korzeniewskiego, Erwina Axera, Wilama Horzycę, Władysława Daszewskiego po Kazimierza Dejmka, Adama Hanuszkiewicza, Jerzego Krasowskiego i Krystynę Skuszankę - autorka skrupulatnie omawia nie tylko kolejne premiery, lecz także szereg czynników określających przebieg pracy artystycznej. Od politycznych po obyczajowe, od towarzyskich po

zwyczajne przepychanki ambicjonalne ze sztuką, donosami i pożarem z 1985 roku w tle. Strona po stronie ujawnia się tak zwane życie wokółteatralne decydujące o podporządkowaniu teatru doraźnej grze interesów, partyjnych i nie tylko... W sytuacji, gdy dyrektor mógł być w każdej chwili odwołany pod byle pretekstem przez wyższego czy niższego urzędnika, trudno mówić o przemyślanym programie czy szerszym planie działania.

Tylko niektórzy widzieli rzecz całą w perspektywie dłuższej niż własna kariera i próbowali ukształtować profil artystyczny sceny w zgodzie z najlepszym rozumieniem tradycji, choć każdy pojmował ją inaczej i sięgał do innych wzorów. Erwin Axer ze Współczesnego, którym nie przestał kierować, przeniósł nowoczesny styl gry aktorów, likwidujący rezonerstwo i teatralny patos. Wilam Horzyca próbował zgodnie ze swym młodopolskim wychowaniem stworzyć teatr monumentalny, jako pierwszy chciał w tym miejscu widzieć polską Comedie Francaise. Kazimierz Dejmek (ze Zbigniewem Raszewskim i Konstantym Puzyną) układał żelazny repertuar, czyli kilkanaście do kilkudziesięciu sztuk klasyki polskiej i obcej stale obecnych w repertuarze, a sam wprowadził dramaty staropolskie i nadał im blask nowości. Adam Hanuszkiewicz wystawiał wielkich romantyków, mieszając poezję z kulturą masową, czym zdobywał młodą publiczność. To, że Narodowy "założony w 1765 roku", jak głosi napis na afiszu pod podobizną Wojciecha Bogusławskiego, powinien odwoływać się do dwóchsetletniej tradycji, być wzorcem polskiej mowy, a jednocześnie teatrem żywym, nie akademickim, nie ulegało wątpliwości. Kontrowersje budził sposób, w jaki próbowano te powinności urzeczywistnić.

Pracę Magdaleny Raszewskiej można czytać jako szczegółową kronikę działań poszczególnych dyrekcji, historię teatru, w której odbija się historia kraju. Ale także jako zapis szczytnych idei i marzeń, a jednocześnie bolesne dzieje ich niespełnienia. Na czele teatru stawały osoby mało kompetentne, z partyjnej nominacji albo te kompetentne odwoływano z przyczyn mało merytorycznych, uniemożliwiając realizację programu artystycznego rozpisanego na lat kilkanaście co najmniej. Rozmaite tryby lektury znajdują potwierdzenie w zgromadzonym materiale dowodowym. Można zatem z autorką odbyć wycieczki w krainę wzniosłych marzeń, wielu wspaniałych dokonań, bo tych także było w tym półwieczu niemało, jak i absurdu. Wszystkie pasjonujące. W czasie lektury zadawałam sobie jednak kolejne pytania. Dlaczego, u licha, w wolnym kraju, gdzie nie ma już partyjnych towarzyszy i cenzury, ta cała niemożność znów się powtarza? Czemu znów najważniejsze stają się ambicje i doraźna gra interesów, a nie kształt Teatru, który powinien stać się punktem odniesienia dla innych scen, choćby najbardziej awangardowych, i wielu instytucji, od szkół i uczelni po media? Dlaczego wciąż nie mamy Teatru Narodowego na miarę ponad dwuwiekowej tradycji? Brak pomysłu, dobrej woli czy też ludzi zdolnych podjąć tak wielkie zadania? Przecież zadaniem tego teatru nie jest wystawianie grafomanów od Saramonowicza, Modzelewskiego po Salę, tylko pisarzy, którzy ukształtowali naszą tożsamość, a tych mamy akurat wybitnych. Niestety, dla kolejnych pokoleń pozostają nieznani, gdyż w lekturach są tylko fragmenty kilku najważniejszych dzieł. Na scenie utrzymywanej za społeczne pieniądze też pojawiają się one jak na lekarstwo. A przecież można wymagać, by było to miejsce w szlachetnym sensie wzorowe dla języka chociażby. Pełniące rolę antidotum na polszczyznę szanownych posłów i dziennikarzy, która sączy się z telewizji bez przerwy, a od której więdną uszy. Nie dowiedziałam się przez dwa sezony, jaki pomysł na prowadzenie powierzonej mu instytucji ma Jan Englert. Fakt, że Jerzy Jarocki przygotował świetne Błądzenie, a zwłaszcza Kosmos według Gombrowicza na scenie przy Wierzbowej, to jeszcze nie program całości. Nowe premiery w Sali Bogusławskiego przyprawiają o dreszcz zgrozy. Pracownicy literaccy z uporem godnym lepszej sprawy organizują konkurs na sztukę współczesną i scenę nowego dramatu w zamian za zlikwidowane Laboratorium Słobodzianka, zamiast pracować nad przygotowaniem poważnego intelektualnie programu.

Pytania, jakie budziła lektura Raszewskiej, mnożyły się coraz bardziej. Dlaczego zamiast skupić siły i środki, rozpraszamy je? Oto od kilku lat mamy Narodowy Stary Teatr w Krakowie, ustępujący minister znalazł środki na stworzenie Narodowego Teatru w Gdańsku od 2006 roku, czytam ostatnio, że w Olsztynie również powstanie Narodowy. Pod tym szyldem kryją się więc państwowe, gwarantowane dotacje, a tylko patrzeć, jak do wyścigu po nie dołączą sceny z innych miast. Nastąpi całkowita dewaluacja pojęć i tradycji.

Wątpię, by nagle zaproponowano programy artystyczne konstruowane z myślą o wystawianiu wielkiego repertuaru. Jakimi siłami? Dziś w Warszawie nie sposób obsadzić Fantazego, Snu srebrnego Salomei. Kordiana, Irydiona, nie mówiąc o trudniejszych sztukach, jak Król Lear Szekspira chociażby. Czyżby stało się to możliwe na prowincji? Nikt mi nie wmówi, że dosypanie grosza zaowocuje masą talentów reżyserskich i aktorskich. Jak wygląda poziom teatru Narodowego kierowanego przez "Mojżesza", można zobaczyć przy placu Szczepańskim w Krakowie, zwłaszcza na jego własnych produkcjach. "Narodowy" profesjonalizm i program już jest realizowany w dokach stoczni, gdzie się gra Hamleta, albo w schronisku dla bezdomnych w Gdańsku. Tak to ma wyglądać?

Współczuję Magdalenie Raszewskiej, ponieważ za dziesięć lat, pisząc suplement swej książki na jubileusz ćwierćwiecza, będzie musiała na te pytania odpowiedzieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji