Sukces jest blisko
Przyznaję, że wychodziłem poruszony z Teatru Wielkiego, choć dobiegające mnie komentarze widzów nie zawsze były przychylne dla realizatorów. Dobre wrażenie zostało wywołane wizualną stroną spektaklu i nie zostało zniwelowane muzyczną.
Zarzuty, które formułowało wiele osób (choć raczej nie usłyszałem ich potem wypowiadanych publicznie ani nie ujrzałem gdziekolwiek w druku), są skutkiem nadmiernego rozbudzenia oczekiwań i nadania wydarzeniu nieproporcjonalnie dużej rangi. Anonse sugerowały pojawienie się na scenie warszawskiej najdoskonalszego wykwitu sztuki operowej, będącego zupełnie inną jakością i plasującego się w wyższych rejonach niż Verdi, Mozart, Richard Strauss; zarazem sztuki najtrudniejszej w realizacji.
Oczywiście, najwyższa była pora na wystawienie Wagnerowskiej tetralogii. Czy jednak spóźnione, choćby i nie z winy realizatorów, nadrobienie zaległości zasługiwało na tak wielką reklamę? Po 1956 roku wypełniano przecież w całej kulturze dużo większe luki, a wówczas rozgłos był potrzebniejszy, gdyż odkrywano przed odbiorcami rzeczy całkiem dla nich nowe. Dziś wielu słuchaczy zna Wagnera z płyt i radia, sporo też wie o jego muzyce i życiu. Nie wyolbrzymiałbym też trudności wykonawczych tego projektu. Oczywiście, cykl 4 oper długich wymaga przygotowań, lecz strona inscenizacyjna (notabene powierzona specjalistom od Wagnera) jest np. pozbawiona problemu szybkich zmian akcji, przemieszczania chórów, itp. Również warstwa instrumentalna, choć niewątpliwie wyczerpująca fizycznie, mieści się w możliwościach dobrej orkiestry. Jedno trzeba przyznać: śpiewacy muszą być obdarzeni specyficznymi, wyjątkowo silnymi i niepodatnymi na zmęczenie głosami. Słowem, nie wiem co trudniej wystawić: "Walkirię", "Aidę", "Czarodziejski flet", "Xerxesa" czy "Czarną maskę". Nie wiem również, czy istotnie muzyka Wagnera plasuje się ponad wszystkim, co stworzono dla teatru muzycznego. Pogląd ten, właściwy grupie wagnerzystów czy dzisiejszych bywalców Bayreuth, a także, jak się ostatnio okazało, prawie wszystkim polskim krytykom, jest zapewne obcy wielu dyrektorom i bywalcom teatrów operowych, dla których opery Wagnera są po prostu oczywistą pozycją w repertuarze. Bardzo jednak prawdopodobne, że Robert Satanowski jest lepszym psychologiem i socjotechnikiem niż ja i zdawał sobie sprawę, że warszawskiej publiczności potrzeba aury sensacji, by podeszła do premier z należną im uwagą.
"Złoto Renu" i "Walkiria" w Teatrze Wielkim w Warszawie to spektakle przede wszystkim efektowne plastycznie i czytelne w reżyserskich intencjach. Zwłaszcza olśniewająco piękna jest scenografia "Złota Renu", prawie równie efektowna - "Walkirii". Nie wiem, czy starać się opisać to, co każdy powinien zobaczyć, co już zostało wielokroć opisane i zilustrowane zdjęciami. Szczęśliwie, reżyser August Everding i scenograf Gunther Schneider-Siemssen nie zaproponowali ascetycznej, symbolicznej scenerii, która jeszcze bardziej by odczłowieczyła dramaty bogów i półbogów, lecz stworzyli wizje malownicze i baśniowe - efektowne zwłaszcza w scenach 1 i 3 "Złota Renu" i w zakończeniu "Walkirii". Wyłamuje się z tej konwencji kosmiczny, ponury widok w scenach 2 i 4. Scenografia nie tylko ilustruje - także łączy się z zamysłem reżysera, czego przykładem niech będzie ogromny pierścień pojawiający się i znikający po kolejnych scenach "Złota Renu".
Choć "Walkiria" uchodzi za operę atrakcyjniejszą muzycznie, w Warszawie "Złoto Renu" (mimo, że trwa bez przerwy dwie i pół godziny) wydało mi się dużo ciekawsze - może dlatego, że w statycznej i mniej efektownej scenograficznie "Walkirii" dużo więcej zależało od śpiewaków. Ich klasa była zaś zróżnicowana.
Największe wrażenie wywarła na mnie (zwłaszcza na I premierze) Gudrun Volkert (Brunhilda). Ma silny, pozbawiony dużego wibrata głos o dużej skali. Jej gesty (zwłaszcza gdy się kłania), nawet wygląd przywodzą skojarzenia z Marią Callas (oczywiście, głos nie taki...). Miło mi było stwierdzić, że wyróżniali się polscy śpiewacy: Barbara Zagórzanka, Krystyna Szostek-Radkowa, Izabella Kłosińska, Mieczysław Milun, Jerzy Ostapiuk. Można więc czekać bez obaw na zapowiadaną na jesień polską obsadę.
Ze śpiewaków zagranicznych imponująco wypadła kreująca rolę Erdy Raisa Kotowa - majestatyczna, rozporządzająca potężnym głosem Rosjanka, a także Karl Heinz Herr jako Alberyk - nie bardzo groźny, raczej budzący litość garbus w "Złocie Renu". Wykonawcy głównych ról: Franz Ferdinand Nentwig (Wotan) oraz Manfred Jung (Loge i Zygmunt) ustępowali głosowo polskim wykonawcom, Jung po prostu działał mi na nerwy swoim skrzekliwym głosem, Wotan - nie działał, gdyż nie zawsze go słyszałem. Wszyscy wymienieni słabi (już?) śpiewacy imponowali za to soczystą grą - zwłaszcza Loge, poruszający się po scenie ze zgoła nie operową naturalnością, krążący wokół bohaterów, "dyrygujący" nimi, pociągający za sznurki (dosłownie - przed rozpoczęciem akcji "Złota Renu"). Loge jest w koncepcji Everdinga postacią centralną, siłą sprawczą dramatu. Skoro rola ta jest tak ważna, należałoby powierzyć ją jakiemuś dobremu śpiewakowi.
Rozpieszczony znakomitymi nagraniami (np. dostępnym w Polsce Marka Janowskiego i Staatskapelle Dresden) meloman nie usłyszy w warszawskim teatrze takich fajerwerków. Po pierwsze dlatego, że reżyser nagrania jest w stanie wyeksponować brzmienie orkiestry, tak przy tym umiejętnie umieszczając w planie akustycznym śpiewaków, by byli doskonale słyszalni. Po drugie zaś dlatego, że żadna chyba w Polsce orkiestra (może z wyjątkiem WOSPRiT w swojej najlepszej dyspozycji) nie prezentuje dostatecznej klasy. Odnosi się to zwłaszcza do grupy instrumentów dętych, które grały w Warszawie, co tu kryć, haniebnie - tym bardziej że troska o dobrą słyszalność śpiewaków zmusiła tuby, waltornie, puzony i trąbki do grania piano - a to, jak wiadomo, najtrudniejsza sztuka (notabene, właśnie w nagraniu łatwiej o dobry efekt - grające pewnie i z blaskiem, bo głośno, instrumenty dęte można potem wyciszyć suwakiem; w teatrze takie szachrajstwo nie jest, na szczęście, możliwe).
Dyrygent Robert Satanowski za długo wykonuje swój zawód, by nie wiedzieć o tych uwarunkowaniach. Wie, że nie jest w stanie "przebić" ofert zagranicznych orkiestr i utrzymać najlepszych muzyków w kraju. Sprowadzenie zagranicznych trębaczy byłoby oczywiście jeszcze kosztowniejsze. Kapelmistrz zrezygnował więc z eksponowania orkiestry, czyniąc to jedynie we fragmentach instrumentalnych. Bywały więc momenty porywające (np. wejście olbrzymów w "Złocie Renu"), czasem jednak jakaś szansa wydała mi się nie wykorzystana (np. nie wyeksponowane jako element rytmiczny dzwony we wstępie do sceny w kuźni). Generalnie gra orkiestry, zwłaszcza kwintetu, była satysfakcjonująca, a koncepcja dyrygenta - narracji ciągłej, epickiej, raczej pozbawionej wybuchów - przekonująca i, co najważniejsze, adekwatna do sił zespołu i na poły popularyzatorskiej intencji spektaklu.
W sumie dwa bardzo interesujące przedstawienia, oddziałujące szczególnie silnie w warstwie plastycznej, a w muzycznej spełniające bardzo dobrze rolę przygotowania do kolejnych kontaktów z muzyką Wagnera.
Mimo moich i cudzych utyskiwań sądzę, że niewiele trzeba, aby przedstawienia te osiągnęły światową klasę: lepszych solistów i wydoskonalenia sekcji dętej. O ile na to drugie nie mam zupełnie pomysłu (poza porwaniem muzyków z orkiestry chicagowskiej), to warunek pierwszy da się chyba spełnić - szukając przez dość długi jeszcze czas do kolejnych spektakli wagnerowskich śpiewaków młodszych i niekoniecznie sławnych - może i Polaków, którzy pokazali, że w lot łapią, o co chodzi. Może zresztą znalazłyby się środki i motywacje dla śpiewaków najlepszych. Przy ogromnych kosztach tak wielkiego przedsięwzięcia ewentualny wydatek, przenoszący spektakl od razu do światowej ekstraklasy, byłby chyba opłacalny. Cała reszta - sceniczny i muzyczny kształt spektakli - jest już prawie gotowa.