Artykuły

Dbamy o widza od najmłodszych lat

NIEMAŁA sensacja w świecie muzycznym. Poznański Teatr Wielki daje 20 bm. światową prapremierę "Ślepców" Maeterlincka. Tak, to nie pomyłka. Ten poetycki dramat laureata Nagro­dy Nobla (1911) stał się inspiracją poznańskiego kompozytora Jana Astriaba i tak narodziła się nowa, polska opera. Nie pierwsze to i zapewne nie ostatnie wydarzenie arty­styczne w poznańskim Teatrze Wiel­kim, prowadzonym tak szczęśliwie przez dyrektora i kierownika arty­stycznego Mieczysława Dondajewskiego, z którym rozmawiamy na pięć minut przed premierą:

Czy nie boi się Pan ryzyka, współczesna opera na scenie?

- Ryzyko jest i musi być zawsze wkalkulowane w zawód artysty.

Czy w egzystencję instytucji ar­tystycznej także?

- Oczywiście. W żadnej ze sztuk nie można się zasklepiać tylko w przeszłości. W teatrze operowym oznaczałoby to cofniecie się w wiek XIX, a może XVIII. A mamy schy­łek XX!

I za kilkanaście godzin prapre­miera światowa "Ślepców". Jak to będzie?

- Jak będzie - pokaże premiera; mogę tylko powiedzieć jak było. Otóż staram się dość pilnie śledzić to, co się dzieje w polskim teatrze, także na scenie operowej, staram się nasłuchiwać nowego. I zamarzył mi się kiedyś wieczór upoetyzowanej sztuki operowej. Bezpośrednią pod­nietą była inscenizacja "Ślepców" w dramatycznym teatrze jeleniogór­skim. Lech Terpiłowski przedstawił tam przed laty propozycję teatru, która wydała mi się czymś nowym, odmiennym, niezwykle interesującym. Był to teatr z muzyką, a więc jakby przedsionek opery. Od tego się zaczęło.

Rozumiem, że szuka Pan nowej formy, nowego języka w tym naj­bardziej tradycyjnym z teatrów, w operze.

- Może najpierw wyznanie, ko­nieczne dla jasności sytuacji. Otóż jestem człowiekiem, którego dusi pudło sceny. Teatr dramatyczny pró­bował już dziesiątków możliwości, a opera pozostała jakby hermetyczna wobec nowości. Drażni mnie to, przeszkadza. Podczas sześciu lat mo­jego tu kierowania wielokrotnie uciekałem ze sceny, wychodziłem z teatru z rampą. Stąd wziął się cykl "Polihymnia w galerii", stąd np. "Orfeusz i Eurydyka" Glucka w Mu­zeum Narodowym, a nie na scenie...

Czy to zmęczenie przeszłością, czy chęć znalezienia innej perspek­tywy, spojrzenie na sztukę, czy może przewidywanie oczekiwań publiczno­ści?

- Wszystko to po trosze, a po pierwsze niepokój, że teatr operowy tak bardzo oddalił się od teatru. I chęć naprawienia tego związku. Bo przecież opera jest teatrem!

Ale bywa najczęściej tylko gra­jącym pudełkiem.

- Nie idzie tylko o to pudełko. Teatr operowy zaniknął się w XIX-wiecznym myśleniu o sobie. Mimo że tacy twórcy jak Poulenc, Honegger, Berg już rozsadzali tę starą estetykę, opera nadal tkwi w nafta­linie, hołduje bezwzględnemu pry­matowi muzyki, a zapomina o insce­nizacji. A przecież rację miał Berg mówiąc, że opera to jest partytura i inscenizacja. Razem. Nierozdzielnie! To myślenie łączy się z para­doksem Diderota - opera może być najwspanialszym widowiskiem i naj­gorszym zarazem... Chciałbym, żeby była w całości najwspanialszym.

Mówimy o ideałach. Czy Pan w to wierzy?

- Inscenizacja, teatralność, zamysł sceniczny to jest przyszłość opery. Brzmi to, być może, niebezpiecznie, jakbym, powiedzmy, nie chciał mieć szacunku dla gwiazd. Przeciwnie. Aktor, a więc śpiewak to fundament, elementarz teatru. Powinien przecież być aktorem w pełni, kierować się teatralnym myśleniem. To oczywi­ście musi się dokonywać przez czas dłuższy i zapewne z niemałymi opo­rami. Ale musi.

Nikt tak nie kształci u nas śpie­waków, reżyserów operowych.

- Podpieramy się muzykalnymi reżyserami z dramatu. Myślę, że po­kolenie Nyczaka, Peryta, Grzesińskiego ma jeszcze wiele do powie­dzenia w operze. A aktor? To nawet nie jest wina szkoły, ale administra­cyjnych schematów, ustalanych gdzieś za biurkiem. Jestem wykładowcą na uczelni i także z tej pozycji zabieram głos. Musimy się doczekać szkoły opero­wej, która zaistnieje w symbiozie z teatrem. Ten związek jest najważ­niejszy. Przez ostatnich 6 lat do na­szego teatru przyszła jedna trzecia zespołu. I są to artyści, którzy za­czynali u nas na stażu, w czasie stu­diów. Basia Mądra też była stażyst­ką od III roku. Nie udawajmy, na­wet chodzenia po scenie trzeba się nauczyć. No, a przede wszystkim dzięki takiej "szkole stażowej" skra­ca się to oczekiwanie na start, rodzi szansa współpracy z zespołem my­ślącym o teatrze tak, a nie inaczej. To wszystko bardzo ważne.

A co jeszcze jest ważne?

- Żebyśmy wreszcie uporządko­wali potencjał artystyczny polskiej sztuki muzycznej - bo to niepraw­da, że mamy nadmiar! Żebyśmy się zorientowali, zastanowili jak zapew­nić publiczności większą dawkę przeżyć artystycznych, choćby po­przez gościnne występy naszych gwiazd, święcących sukcesy zagra­niczne. Nie mówię o emigrantach, ale o tych gwiazdach światowej kla­sy, które są związane z krajowymi operami. Kiepura częściej występo­wał w kraju niż nasza czołówka dzi­siaj... I wreszcie, abyśmy nie musieli tak walczyć o wszystko, borykać się z elementarnymi problemami bytu. Jakiś maleńki priorytet, powiedzmy, żeby kupić gwoździe... Bo na razie tylko ustępujemy...

Proszę Pana, nie jesteśmy pęp­kiem Europy, ale czy jesteśmy jej prowincją, operową naturalnie? Te­atr Wielki z Poznania odnosi ogrom­na sukcesy za granicą. Co jest tam naszą szansą?

- Myślę, że - poza wielkimi fe­stiwalami - mamy tam wiele do po­wiedzenia właśnie jako teatr. Fino­wie ostatnio chwalili nas właśnie za tę teatralność, za docenianie roli in­scenizacji, kreacji aktorskiej. Nie ukrywam, że był to dla nas najwięk­szy komplement, potwierdzający słuszność obranego kierunku.

Nie boicie się zatem, że widz, zmęczony życiem, odwróci się od opery?

- Dbamy o tego widza od naj­młodszych lat. W Poznaniu udział

"Pro Sinfoniki" w naszym życiu ope­rowym jest ogromny, niedawno przedszkolaki oglądały teatr i obraz­ki ze "Strasznego dworu". Prowa­dzimy "Spotkania z operą" dla dzie­ci z gmin, ze wsi - takie nasze "pro opera". No i staramy się dbać o re­pertuar i jego kształt inscenizacyj­ny.

Czyli nie boi się Pan, że się spełnią przepowiednie o śmierci ope­ry, które powracają co parę lał jak bumerang.

- O nie, śmierć nam nie grozi. Póki powstają nowe dzieła, póki są ludzie, którzy chcą dla teatru opero­wego pracować, nie ma mowy o umieraniu. Przeciwnie, wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach teatr jest jednym z niewielu miejsc, gdzie nie potrzeba załamywać rąk razem z Poetą wołając: "Żeby wszyscy chcieli chcieć,..". W teatrze chcą chcieć pełnić swoją powinność. I to jest optymistyczne.

Dziękujemy za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji