Artykuły

Kwestia wyobraźni

- Istnieje mit stworzony przez artystów dramatycznych, że na wydziałach lalkarskich uczy się inaczej, że prawdziwy teatr to teatr dramatyczny, a cała reszta to peryferia. To nieprawda - mówi Marcin Bartnikowski w rozmowie z Igą Kruk-Żurawską w miesięczniku Teatr.

IGA KRUK-ŻURAWSKA Nie masz poczucia, że współczesny polski teatr ma problem z formą? To, co robicie jako Teatr Malabar Hotel, bardzo się wyróżnia na jego tle. MARCIN BARTNIKOWSKI Już na samym początku naszej drogi twórczej, kiedy z Marcinem Bikowskim zakładaliśmy Malabar, i wcześniej, kiedy pracowaliśmy w Kompanii Doomsday, interesowało nas przede wszystkim to, o czym, a nie w jaki sposób, mówimy. Jakiś czas później trafiłem na tekst Susan Sontag o erotyce literatury, którą sobie przełożyłem na erotykę teatru. Sontag mówi o nierozerwalności treści i formy, o tym, że ich rozerwalność została wymyślona przez krytyków dla ułatwienia, zaś artyści powinni z tym skończyć.

Tworząc, w ogóle nie myślę o formie, bo ona wynika z zadań, jakie sobie stawiam. Pierwszy raz bardzo mocno to poczułem podczas pracy z Magdą Miklasz nad "Sprawą Dantona", w której grałem dwie role: Desmoulinsa i Saint-Justa. Magda nigdy nie rozmawiała ze mną o różnicowaniu formalnym tych postaci. Rozmawialiśmy tylko o tym, czego one chcą. Wtedy wymyśliłem sobie dwa wyobrażenia zwierzęce: Saint-Just to pies na smyczy, który chce się z niej zerwać, a Desmoulins to chomik w klatce, który cały czas biega bez sensu. Okazało się, że te wyobrażenia pozwoliły zróżnicować formalnie obie role. Zawsze ubieramy spektakle w wyobrażenia formalne dopiero wtedy, kiedy wiemy, o czym chcemy opowiedzieć. Forma jest dla mnie czymś przezroczystym, tak mocno związanym z treścią, że nie potrafię tych dwóch rzeczy od siebie oddzielić.

KRUK-ŻURAWSKA Często mam wrażenie, że twórcy spektakli mają przemyślane i przepracowane tematy, o których chcą opowiadać, ale nie mają przepracowanej formy - jakby nie następował ten kolejny etap pracy nad spektaklem.

BARTNIKOWSKI Bardzo lubię nieład na scenie. Często jest on najciekawszy, ale bywa, że wynika z niedopracowania, a nie z zamysłu. Reżyserzy, często nie potrafiąc doprecyzować zadań, pozostawiają w spektaklu chaos, który przykrywa rozmaite braki. Potem powoduje to niepewność w aktorach, a w efekcie - niedbałość. Widać to na przykładzie mowy. Jeśli aktor wie, co gra, to zaczyna mówić swobodnie i wyraziście. Jego ciało przestaje być dla niego obce. Podobnie jest z ruchem: jeżeli ktoś funkcjonuje w chaosie, to zaczyna wstydzić się swojego ciała, chodzić po dziwnych trajektoriach. To się wydarza najczęściej, kiedy skupiamy się na sobie, zamiast załatwiać sprawę z partnerem, a tak się dzieje, kiedy nie wiemy, co gramy. Z tego, co chcemy przekazać, forma rodzi się sama. I nie trzeba ani nadwyraziście deklamować, ani nadmiernie stylizować ruchu. Genialnie bezładne spektakle oparte są najczęściej na niezwykle precyzyjnym pomyśle reżysera, co pozwala aktorom na bycie naturalnymi i jednocześnie skutecznymi w budowaniu skończonego lub pięknie niedokończonego świata.

KRUK-ŻURAWSKA Ale to się musi wyrównać, prawda? Kiedy pracujesz ze studentami, stawiasz im konkretne zadania, ale, jak rozumiem, oczekujesz też od nich, żeby dali coś z siebie.

BARTNIKOWSKI Oczywiście. Choć to zależy od tego, nad czym pracuję. Jeżeli nad scenami dialogowymi wierszem, co robię najczęściej, to dążę do tego, żeby precyzyjnie połączyć ruch ciała i rytm wiersza, żeby mówić wiersz całym ciałem. Wtedy więcej podpowiadam. Kiedy prowadzę zajęcia z zadań aktorskich, to przede wszystkim chcę zobaczyć na scenie autentycznych ludzi z koniecznymi na tym etapie niedoskonałościami, a nie nienaturalne odbicie siebie. W tym roku akademickim reżyserowałem "Tarantulę", dyplom z Witkacego. Próbowałem utkać ten spektakl w jak największym stopniu z pomysłów aktorów. Nie chciałem im za dużo podpowiadać, ale reagować na to, co robią. Zresztą trochę też improwizowaliśmy. Gdybym im wszystko wymyślał, to na scenie byłbym ja w piętnastu przerażających wersjach; to niestety zresztą bardzo często dzieje się w szkołach teatralnych. Tak zwane granie na małpę jest wciąż praktykowane.

KRUK-ŻURAWSKA Scenariusz "Tarantuli" to kolaż złożony z fragmentów tekstów Witkacego. Trudno uniknąć skojarzenia ze skonstruowanymi w podobny sposób scenariuszami Jerzego Grzegorzewskiego: "Tak zwaną ludzkością w obłędzie" i "Halką Spinozą". Grzegorzewski jest w tym spektaklu?

BARTNIKOWSKI Chyba tak. Grzegorzewski wszczepił się w moje myślenie o tworzeniu spektaklu - nie poprzez fabułę, tylko przez własną opowieść nałożoną na tekst czy na kolaż tekstów. Reżyser ten, pokazując wszystko poprzez swoje skojarzenia, robił właściwie nieustannie spektakl o artyście. "Tarantula" jako spektakl o sztuce współczesnej i o współczesnych artystach jest temu bliska. Starałem się uwrażliwić studentów na zadania, które wynikają z jakiegoś prawdopodobieństwa, bo od tego wychodzimy, ale są abstrakcyjne, wychodzą od ich skojarzeń. Chciałem, żeby pozwolili sobie być twórcami, w których wyobrażenia zaglądamy. Gdybym nie pozwolił ich pomysłom dryfować w tylko im znanych kierunkach, zajrzelibyśmy w pustkę.

KRUK-ŻURAWSKA Czyli to, że właśnie ten rok miał zajęcia poświęcone teatrowi Jerzego Grzegorzewskiego, nie było przypadkowe?

BARTNIKOWSKI Nie. To jest mój rok, dużo z nimi pracowałem, chciałem wykorzystać możliwość, która się pojawiła - co wynikało oczywiście z mojej fascynacji. Zresztą, kiedy byli na drugim roku, robiłem z nimi zajęcia z Szekspira i wtedy też próbowałem ich otworzyć na bardzo skojarzeniowe budowanie scen. Na początku pracowaliśmy w sali gimnastycznej, ale w kostiumie. To było połączenie klasycznego kostiumu elżbietańskiego i kozła gimnastycznego, materaców, worka bokserskiego. Potem przenieśliśmy te wszystkie meble do sali teatralnej.

KRUK-ŻURAWSKA Czyli jednak wrzuciłeś ich w formę.

BARTNIKOWSKI Wrzuciłem ich w formę, zderzyłem ich z tymi przedmiotami. Ale to miało ich wybić ze stereotypowego myślenia: kostium, sofka, mizdrzenie się. Na początku poleciłem im robić zupełnie abstrakcyjne rzeczy, etiudy na zadane tematy, które prowadziły ich potem do scen z "Ryszarda III". A poza tym Marcin Bikowski i Łukasz Lewandowski pracowali z nimi na trzecim roku na scenach dialogowych nad Gombrowiczem. Łukasz robił z nimi Ślub, w którym przecież grał u Grzegorzewskiego, więc myślę, że na pewno coś przeniósł z tamtej współpracy.

KRUK-ŻURAWSKA Lewandowski często powtarza, że zawsze w swojej pracy stara się Grzegorzewskiego przemycać. Tak samo mówił zresztą o "Ćwiczeniach stylistycznych".

BARTNIKOWSKI "Ćwiczenia stylistyczne" w Teatrze Studio zdecydowanie miały w sobie coś z ducha Grzegorzewskiego. Maria Żynel była zainteresowana tym, że robimy to w tej przestrzeni, że wchodzimy do tego rekwizytorium, że być może będziemy mieć do dyspozycji jakieś rzeczy, które pojawiały się u Grzegorzewskiego. Nigdy nie ośmieliłbym się kopiować jego pomysłów, ale na Grzegorzewskim uczyłem się teatru - na początku przez zaprzeczenie. Dopiero druga wersja "Nocy listopadowej" w Teatrze Narodowym była momentem, w którym się przełamałem i zacząłem rewidować jego teatr. Najbardziej fascynowało mnie to, że te przedziwne rozwiązania, których często nie rozumieliśmy, były jak zaglądanie do głowy samego twórcy: jakbyśmy patrzyli przez czyjeś oczy, przez czyjąś wyobraźnię, wchodzili w czyjś sen. Myślę, że drugim takim reżyserem w Polsce jest Krystian Lupa. W naszych ostatnich spektaklach: "Ćwiczeniach", "Don Juanie", "Mistrzu i Małgorzacie", grają aktorzy Grzegorzewskiego: Irena Jun i Łukasz Lewandowski. Przy "Don Juanie" zderzenie naszej wyobraźni, naszych dziwnych skojarzeń z pomysłami i sposobem myślenia Ireny Jun to była niezwykła przygoda. Mnie ten spektakl zupełnie inaczej niż zwykle uruchomił też fizycznie: ruch sceniczny nie był w nim wymyślany, powstawał organicznie. A potem kilkakrotnie byłem pytany przez tancerzy, kto robił nam choreografię.

KRUK-ŻURAWSKA Nic dziwnego, ten ruch wydawał się bardzo precyzyjnie zaplanowany.

BARTNIKOWSKI Tak, ale nikt nam go nie ustawiał. Jedyna precyzyjnie zaplanowana scena to scena orgii, gdzie musieliśmy się zgrać. Niemniej każdy z nas ma własną partyturę, którą sam sobie wymyślił. A ja nie myślałem nigdy o tym, że Sganarel - postać plebejska - będzie miał taneczny czy zwierzęcy ruch. I tutaj znowu wracam do kwestii formy - to powstało z bardzo silnej świadomości tego, co gram.

KRUK-ŻURAWSKA Ty i Marcin Bikowski jesteście bardzo silnymi osobowościami scenicznymi, może się wydawać, że Malabar to wy dwaj. Trudno jest sobie wyobrazić, że poddajecie się reżyserii.

BARTNIKOWSKI Poddajemy się. Ewa Piotrowska w pracy nad "Don Juanem" zagarnęła całą naszą wyobraźnię i pozwalała jej fermentować. Oczywiście to ona decydowała o kształcie spektaklu, ale mogliśmy bardzo dużo zaproponować, dużo dać z siebie - przypominam, że byłem dramaturgiem, a Marcin Bikowski robił scenografię. Ewa zresztą po premierze powiedziała, że niezwykle ciekawa była dla niej obserwacja, jak uruchomiona przez nią machina - mam na myśli moją i Marcina pracę aktorską - sama nabiera rozpędu. Tak jak w przytaczanym przez nas w "Don Juanie" cytacie o filmie, który jest samonapędzającym się kołem. W "Sprawie Dantona" całkowicie oddaliśmy się w ręce Magdy Miklasz, tak samo w "Ćwiczeniach stylistycznych", które wyreżyserowała Maria Żynel. Ja w pewnym momencie po prostu się zamykam i robię to, co każe mi reżyser. Lubię to, że czasami ktoś każe mi zrobić coś, co wydaje mi się dziwne czy niemożliwe do osiągnięcia, bo to zmusza mnie do zmiany.

KRUK-ŻURAWSKA Lewandowski i Bikowski też się poddawali reżyserii Marii Żynel?

BARTNIKOWSKI Tak. Marysia wiedziała, że ma trzy osobowości, które nie są proste do okiełznania. Ja i Marcin byliśmy bardzo ufni. Łukasz pierwszy raz z nią pracował, więc może było trochę inaczej, ale on też starał się jak najlepiej podążać wyznaczoną przez nią ścieżką.

KRUK-ŻURAWSKA Trudno to sobie wyobrazić w przypadku Bikowskiego. Mam wrażenie, że on często dominuje na scenie. Zastanawiam się, jak się pracuje z kimś takim.

BARTNIKOWSKI Pracowałem z nim jako reżyser kilkakrotnie, na przykład przy "Baconie". Jako reżyser mam kontrolę nad tym przedstawieniem. Poza tym dużo rozmawiamy po każdym spektaklu. Czasami jest tak, że po spektaklu, który się bardzo podoba widzom, ja sobie wyrywam włosy z głowy, bo chcę, żeby chodziło o coś bolesnego, a nie żeby było atrakcyjnie. Wtedy rozmawiamy i Marcin doskonale rozumie, o co mi chodzi, i przy kolejnym spektaklu stara się to zrealizować. Kiedyś w trakcie prób "Bacona" podarłem na strzępy cały scenariusz, którego odtąd w ogóle nie posiadam Ale Marcina da się okiełznać. Jeżeli zaufa, to idzie absolutnie za reżyserem, z tym że organicznie przeprowadza rolę przez siebie. Jest trudną osobowością w pracy, ale większość aktorów, którzy są wyraziści, to bardzo trudne osobowości. Świetnie mi się też pracuje z moimi byłymi studentami, tylko że wtedy jednak jest tak, że ja bardziej mam na nich oko.

KRUK-ŻURAWSKA A co Wam dało spotkanie z Łukaszem Lewandowskim? I co jemu dało spotkanie z Wami? On przyszedł z innego teatru, grał inne role.

BARTNIKOWSKI Ciężko to opisać. Zderzenie z Łukaszem to zderzenie z silną, energetyczną osobowością, która bardzo dużo zmienia na scenie. Lubię grać z dojrzałymi aktorami i lubię grać z aktorami, którzy stawiają mi wysoko poprzeczkę, którym muszę dorównać chociażby energetycznie. Łukasz na pewno nie jest zaskoczony, kiedy ma obok siebie kilka dziwnych przedmiotów, z którymi trzeba wejść w interakcję. Tutaj na pewno się dogadujemy i zdaje się, że jemu odpowiada ten rodzaj pracy. Z Ireną Jun było o tyle inaczej, że wymagała dużo pracy koncepcyjnej, obgadywania, do czego ja nie jestem przyzwyczajony. "Don Juan" powstawał w dużej mierze przy stoliku, co było dla mnie zgrozą, aczkolwiek teraz wspominam to jako dobre doświadczenie. Każdą kwestię trzeba było pięć razy powtórzyć, pięć razy się nad nią zastanowić przed wejściem na scenę - to dla mnie bardzo trudne, bo ja zwykle znajduję odpowiedzi w praktyce, zwykle bardzo mało analizuję. Ale bez tej pracy koncepcyjnej i bez pytań Ireny niektóre rzeczy by nie powstały. Pracowaliśmy z aktorami z różnych miejsc - najpierw z ludźmi po Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, potem po szkole krakowskiej, a wreszcie po warszawskiej. Każde zdarzenie mnie czegoś uczy, natomiast nie czuję, że jesteśmy z innego repertuaru czy z innego świata. Istnieje mit stworzony przez artystów dramatycznych, że na wydziałach lalkarskich uczy się inaczej. To nieprawda. Niech to zabrzmi zarozumiale, ale nie mam kompleksu, kiedy pracuję z ludźmi po świetnych reżyserach i świetnych szkołach, bo czuję, że sam miałem fantastycznych mistrzów w szkole. Pani Danuta Kierklo-Czajkowska, której byłem asystentem, uczyła mnie wiersza; Bohdan Głuszczak, niedawno zmarły, świetny wykładowca; obecna pani dziekan, Sylwia Janowicz-Dobrowolska; obecny rektor, Wiesław Czołpiński - wielu było świetnych wykładowców na tym wydziale, nie będę wszystkich wymieniał. Mamy się od kogo uczyć. Wydaje mi się, że aktorom dramatycznym jest wygodnie promować taką wizję, że prawdziwy teatr to teatr dramatyczny, a cała reszta to peryferia. Kiedy patrzę na moich studentów, widzę jak są różni: dobrzy, słabi, niektórzy nie powinni kończyć szkoły, a kończą, ale są wśród nich bardzo ciekawe osoby. Czasami dostają się do nas ludzie, którzy z jakiegoś powodu nie dostali się do szkoły dramatycznej - bo na przykład mają duże problemy dykcyjne - a w szkołach dramatycznych nie chcą nad tym pracować. A wydaje mi się, że nawet po naszych dyplomach widać, że są u nas perełki. Chcę o tym głośno mówić, bo lalkarze mają tendencję do zamykania się w swoich murach, a to tylko sprzyja ich niedocenianiu.

KRUK-ŻURAWSKA Myślisz, że Wydział Sztuki Lalkarskiej powinien się zmienić?

BARTNIKOWSKI Tak. W szkole nadal bardzo długo uczy się klasycznych technik lalkowych zamiast współczesnego języka teatru lalek. To trochę tak, jakby w szkole dramatycznej nadal nauczać mimiki czy uczyć posługiwać się "ł" przedniojęzykowo-zębowym. Między innymi przez to nasi absolwenci nie posługują się lalkami po szkole. Ponadto ciągle brakuje konkretnej i dopracowanej formuły programowej. Sam taką stworzyłem w związku z nauczaniem wiersza, ale to tylko kropla w morzu. Każdy pracuje na swoim podwórku, nie wiedząc, co robi sąsiad. Zauważam także pozytywne aspekty naszego szkolnictwa, ale mam coraz mniej czasu, żeby się tym zajmować. Moja praca teatralna coraz bardziej mnie pochłania i chciałbym móc się zdystansować wobec szkoły, skupić się raczej na swoich zajęciach i studentach, a nie na naprawianiu świata. Już dosyć na ten temat krzyczałem w ostatnich latach.

KRUK-ŻURAWSKA No właśnie, a gdybyś miał powiedzieć, kim jesteś? Robisz wiele rzeczy, jesteś aktorem, pedagogiem, dramaturgiem

BARTNIKOWSKI Jestem aktorem i z tego wynika cała reszta. Mógłbym nie napisać już żadnego scenariusza, nie miałbym z tym żadnego problemu. Tak samo jest z reżyserią - ona mi się zdarza przypadkiem i jest przyjemna, ale też bardzo stresująca, dużo bardziej niż granie. A jeżeli chodzi o uczenie w szkole - nie można uczyć aktorstwa, nie będąc aktorem. Bo z czego to brać? To zawód, w którym są dwa kierunki: albo do przodu, albo do tyłu. Jeżeli człowiek sam się cofa, to jak ma sprawiać, żeby studenci szli do przodu? Czuję, że w tej chwili prowadzę zajęcia zupełnie inaczej niż dziesięć lat temu. Wynika to z innego momentu życiowego, z innego momentu, w którym jestem jako aktor. To jest wszystko ze sobą powiązane.

KRUK-ŻURAWSKA Ale nie traktujesz uczenia jako czegoś mniej istotnego, pobocznego?

BARTNIKOWSKI Nie, jestem zawsze odpowiedzialny, gdy biorę się za jakąś pracę. Szkoła była dla mnie czymś bardzo ważnym, od początku. I to jest też współpraca dwukierunkowa - coś z siebie daję, ale też często coś biorę dla siebie od studentów, często to oni mnie czegoś uczą. Zdarza się, że propozycje studenckie są bardzo świeże i inspirują do odnalezienia takiej świeżości we własnych działaniach, do pokonywania kolejnych barier. Poza tym nie potrafię zamknąć się w grafiku swoich zajęć, zawsze robię ich dużo więcej i bardzo emocjonalnie to traktuję. Moi studenci są mi bardzo bliscy, zazwyczaj bardzo ich lubię. Na ogół po szkole również mam z nimi świetny kontakt. Studenci, którzy grali w "Weselu" i "Don Juanie", mówili mi, że byłem dla nich jak nieoficjalny opiekun, chociaż miałem z nimi zajęcia tylko przez dwa lata. To są bardzo ważne relacje, tego się nie da zostawić za drzwiami. Jeżdżę raz w tygodniu do Białegostoku z Warszawy, więc nie widuję ich często, ale często o nich myślę i często jestem z nich bardzo dumny, kiedy ich oglądam.

KRUK-ŻURAWSKA Skończyłeś też polonistykę - to ci przeszkadza czy pomaga?

BARTNIKOWSKI Na studiach wszyscy twierdzili, że przeszkadza i będzie przeszkadzać. Bohdan Głuszczak powtarzał, że po polonistyce nie można być w ogóle dobrym aktorem - choć to nie znaczy, że on mnie negował. Dał mi też bardzo dużo wsparcia, ale tak właśnie mawiał. Mówi się, że inteligencja przeszkadza, wykształcenie humanistyczne przeszkadza Nie, to w ogóle nie przeszkadza. Mnie w tej chwili to pomaga jako dramaturgowi, a bycie dramaturgiem nie przeszkadza mi w byciu aktorem, po prostu używam do tego innych rejonów swojej jaźni. W ogóle bardziej używam wyobraźni niż intelektu, nawet tworząc scenariusze. Nie potrafię przebrnąć przez dziesięć książek, wszystkiego zaznaczyć i dopasować. Tu przeczytam fragment, tam fragment, skaczę sobie jak dyletant i sklejam. To jest kwestia wyobraźni. Podobnie działam jako aktor, zaczynam na przykład od wyobrażeń zwierzęcych. Mówiłem już o :Sprawie Dantona", a w :Don Juanie" to był koń. Gra w szachy, erotyzm - to wszystko poprowadziło mnie do konia. W pewnym momencie wiedziałem nawet, jakie muszę mieć buty i prosiłem o nie scenografkę, żebym mógł wykonywać te końskie ruchy. Przy "Mistrzu i Małgorzacie" inspirował mnie somnambulizm. Cała moja rola opierała się na chodzeniu we śnie. Kiedy zamyka się intelekt, wszystko inne otwiera się samoistnie. To jest fascynujące. Często takie rzeczy przychodzą same, kiedy uczę się tekstu czy próbuję jakiś monolog, przemierzając swoje mieszkanie tam i z powrotem. Czasami coś wpada przed snem albo po przebudzeniu. To jest taki pokój-wyobraźnia, do którego ciągle coś wpada, jak w "Samotności Schulza".

KRUK-ŻURAWSKA Pracujecie teraz głównie na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego, Ćwiczenia stylistyczne zrobiliście w Studio. Nie chcielibyście się bardziej usamodzielnić, może zinstytucjonalizować?

BARTNIKOWSKI To trudny temat. Praca z Przodownikiem jest świetna - ze względu na to, że mamy ciągłość grania. O współpracy z Tadeuszem Słobodziankiem mogę powiedzieć same dobre rzeczy, on nas docenił jako oryginałów, w których, trochę jak mecenas, zainwestował. Studio wyszło dzięki Łukaszowi, jest nam tam cudownie, zasmakowaliśmy tej pracy i jeżeli to się skończy, będzie nam bardzo trudno. Natomiast nie wiem, na czym taka instytucjonalność miałaby polegać.

KRUK-ŻURAWSKA Moglibyście albo podpiąć się pod jakąś instytucję, albo stworzyć coś własnego. Pytanie, czy byście tego chcieli.

BARTNIKOWSKI Pytanie, kto by nam to sfinansował. Bo jeżeli mielibyśmy taką sytuację jak Wierszalin czy Teatr Witkacego, że z jakiejś grupy powstał teatr to pewnie tak. Chociaż ta nasza sytuacja, w której skaczemy z miejsca w miejsce, spotykamy się z różnymi zespołami, z różnymi ludźmi, też jest świetna, bo dzięki temu w Przodowniku czy w Studio ogląda nas zupełnie nowa publiczność. Wiemy, że po tych trzech latach, odkąd zaczęła się przygoda z Dramatycznym, mamy w Warszawie swoich widzów. Może nie jest ich wielu, ale to są ludzie, którzy przechodzą między Przodownikiem a Studio i to jest fantastyczne. Ja jestem warszawiakiem, wyjechałem stąd na studia do Białegostoku, zawsze chciałem studiować poza Warszawą, ale właśnie na tych studiach uświadomiłem sobie, że to Warszawa jest moim miastem. Oczywiście bardzo dobrze się czuję, kiedy jadę do Zimbabwe albo do Indii, które są moją miłością, ale też lubię powroty na mój Grochów, do mojego przedwojennego mieszkanka. To ma swój urok, takie bycie trochę cyganem, trochę mieszczuchem. Warszawa jest świetną kotwicą, chociaż wszyscy twierdzili, że to się nie uda, bo takie zespoły jak my zwykle działają na prowincji - ale nam się jakoś na razie udaje. Chociaż przyznam, że czasami uwiera mnie nisza, w której tkwimy. Nie chodzi o to, że nie zarabiamy pięć razy więcej i nie jesteśmy na okładkach kolorowych gazet, tylko o to, że nie przynależymy nigdzie - ani do teatru dramatycznego, ani do teatru lalek, ani do alternatywy. Jesteśmy wciąż gdzieś pomiędzy. I czasami to jest bardzo przyjemne, a czasami bardzo trudne.

***

Marcin Bartnikowski (1978)

aktor, reżyser, dramaturg, pedagog. Absolwent Wydziału Polonistyki UW oraz Wydziału Sztuki Lalkarskiej AT w Białymstoku, od 2004 roku wykładowca tej uczelni. Twórca licznych eksperymentalnych spektakli teatru formy, w tandemie z Marcinem Bikowskim jako Teatr Malabar Hotel.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji