Płatonow
Czechow jest modny. Czechowa kocha się (na Zachodzie nie mniej niż u nas) za klimaty, za gorycz, za melancholię, za przejmująco bliskie nam, uniwersalne tęsknoty bohaterów jego sztuk, za wzruszenie, które daje nam obcowanie z jego twórczością. "Płatonow", choć jest debiutanckim dramatem, 20-letniego wówczas autora, zawiera w sobie wiele charakterystycznych dla twórczości Czechowa elementów: duszną atmosferę zamknięcia w zbyt małym, jak na aspiracje bohaterów światku i gwałtowne namiętności; rozdarcie między przyziemnością obowiązków i powinności, boleśnie nie spełnionymi tęsknotami.
Jednolitość stylistyczna i emocjonalna dramaturgii Czechowa (który nawet swoje komedie zwykł zabarwiać nutką gorzkiego liryzmu) przyzwyczaiła nas do kanonu inscenizacyjnego. Zwykliśmy oczekiwać realizacji scenicznej w stosunkowo wąsko zakreślonych ramach. Przywykliśmy, do specyficznego, zwolnionego tempa, rozmarzenia, ale też do "pastelowej" elegancji; ekspresji - tak, ale Boże broń - drapieżności.
Filip Bajon, reżyser spektaklu, zaprezentowanego w Starym Teatrze z nonszalancją właściwą młodemu i tzw dobrze się zapowiadającemu filmowcowi, zanegował ten obowiązujący "od zawsze" wymóg. Jego opowieść o życiu (a praktycznie o konaniu) Płatonowa brzmi wyzywająco agresywnie, chwilami nawet wulgarnie. Ponura, pełna determinacji agonia Płatonowa pozbawiona jest godności i eleganckiego chłodu (czym, jak bywało w innych inscenizacjach, tchnęła ta postać). Płatonow w tym spektaklu stacza się bez wdzięku, bez tzw. rosyjskiej brawury... Chory na rozczarowanie życiem i wstręt do pospolitości kontestator, z powodu nieuleczalności swej choroby staje się degeneratem, alkoholikiem.
Teza Bajona, a zwłaszcza sposób jej przeprowadzenia na scenie jest prowokacyjna, i jako taka wzbudziła wiele (a wzbudzi z pewnością jeszcze więcej) kontrowersji i protestów. Bezzasadnych, o ile spektakl ten uznamy za efektowny, przewrotny, a przy tym konsekwentnie przeprowadzony eksperyment na klasycznym tekście i... widzach. Nie razi mnie i nie oburza sposób przedstawienia głównego bohatera ani bezceremonialny stosunek do czechowowskiej tradycji. Nie na tym zresztą polega słabość tego spektaklu. Mój sprzeciw budzi nieporadność Bajona jako reżysera teatralnego. Już w pierwszej scenie daje o sobie znać na przykład nieumiejętność "zagospodarowania" przestrzeni, ożywienia kilkunastu obecnych, jednocześnie na scenie postaci: Bajon kieruje swoje oko - kamerę filmowca na jeden konkretny kadr (np. na rozmawiających kochanków) zupełnie nie interesując się rozstawionymi jak figury na szachownicy pozostałymi aktorami. Inny grzech ciężki, raz po raz zresztą dający znać o sobie, to kłopoty z operowaniem napięciami: w teatrze nie wolno, tak jak w filmie, myśleć "klapsami". Tu każda scena musi mieć swoje podprowadzenie do kulminacji. Inaczej powstaje męczący galimatias.
W dodatku swoje niedoświadczenie warsztatowe podpiera reżyser jaskrawymi, operetkowej proweniencji ozdobnikami... Po co ta pretensjonalność? Dość już, że spektakl rozgrywa się w brzydkich, niezgrabnie zakomponowanych dekoracjach i przy akompaniamencie paskudnej w swej, totalnej nietrafności muzyki.
Ale przy tym wszystkim spektakl ten, dziwaczny, bo pełen ostentacyjnego lekceważenia tradycji czechowowskiej, targany jakimś chorobliwym dygotem emocjonalnym zawiera w sobie kilka dobrych ról. (Dorota Pomykała, Marek Litewka, Ryszard Łukowski) i dwie kreacje: pierwsza - Jana Nowickiego, który stosując ostre, niekiedy ryzykowne środki wyrazu, stworzył szokująco autentyczną postać głównego bohatera. To Płatonow, którego na pewno nikt z widzów nie zapomni. To Płatonow, z którym będą musieli się liczyć przyszli realizatorzy tego dramatu. Druga - Anny Dymnej, która drapieżnie namiętny charakter generałowej Wojnicew perwersyjnie skryła pod aksamitną, anielską delikatnością. Ta rola to zresztą z pewnością najbardziej czechowowski element tego spektaklu.