Jak glisty nie-ludzkie
"Pasożyty" Mariusa von Mayenburga w reżyserii Anny Augustynowicz to kolejna próba zmierzenia się ze współczesną dramaturgią na deskach Teatru Polskiego. Noszę w sobie ten spektakl jak obojętne ciało obce.
Jest taki dowcip o dwóch rybkach, które się strasznie kłócą. Aż woda bulgocze, mulisty piasek się burzy, a wodorosty falują. W kulminacyjnym momencie awantury jedna z nich wykrzykuje: a jeśli Boga nie ma, to kto zmienia wodę w akwarium?! W akwarium (terrarium?) na scenie Malarni Teatru Polskiego nikt nie zmienia ani wody, ani ziemi, ani powietrza. Bohaterowie "Pasożytów" wciąż powtarzają, że im śmierdzi. Śmierdzą sobie nawzajem.
Mówi się o filmach Ingmara Bergmana, że to filmy przyrodnicze o ludziach. Doprawdy nie wiem, jak w tym kontekście nazwać przedstawienie Anny Augustynowicz. Poszłam do teatru, a miałam wrażenie, że jestem w zoo. Zoo, w którym wykonuje się eksperymenty na żywych organizmach. Kiedyś nazywano je ludzkimi. Eksperyment dotyczy scenicznych postaci, aktorów, widzów...
Przed nami dwa małżeństwa: Petrik i Friderike, Ringo i Betsi. Friderike jest w ciąży. Petrik gnębi ją, poniża. Ona nie pozostaje mu dłużna - jej kontra to szantaż, że wyskoczy oknem. Ringo jest kaleką. Pastwi się psychicznie nad żoną i facetem, który powodując wypadek "wpakował" go na wózek. W pewnym momencie
spotkają się wszyscy w jednym czasie, jednej przestrzeni (kobiety są siostrami) i dręczą się w kwintecie. Jedni wykonują więcej ruchów, inni mniej. Jedni krzyczą, inni mówią ciszej. Patrzymy na nich, jak na zwierzęta w klatce a może pod mikroskopem.
W strukturę tego przedstawienia wpisany jest dystans. Aktorzy po skończeniu swojej kwestii czy też zamknięciu kolejnej sekwencji (kiedyś napisałoby się "odsłony") - po prostu "wychodzą z roli". Patrzą niewidzącym wzrokiem w przestrzeń lub prześlizgują się spojrzeniem po towarzyszących im w teatrze ludziach: aktorach, widzach. Czasem układają swoje ciało w nowej pozie, która będzie punktem wyjścia do następnej scenicznej sytuacji. Emanuje z nich przy tym jakaś niechęć do tekstu, który mówią, do czynności, które wykonują. W zasadzie trudno im się dziwić.
I ja nie chciałabym robić tego, co oni robią ani mówić tego, co oni mówią. Czuję też opór przed patrzeniem na to, jak mielą w ustach surową wątrobę jakiegoś zwierzęcia, klęczą na gumowej wycieraczce, depczą karton, w którym rzekomo jest żywy kot. Nie chcę słuchać, jak grane przez nich postacie obrażają się, wyzywają, gnębią, torturują. Cały kłopot nie w tym, że mnie to bulwersuje, porusza, dotyka. Traktuje to wyłącznie jako niepotrzebne namnożenie chwytów. Coś jest ze mną nie tak? A może z teatrem? A może ze światem? Pewnie wszyscy mamy się nie najlepiej. Tyle tylko, że szara maść spektaklu w Teatrze Polskim nie zmieni tej sytuacji. Możemy kontemplować jej śliskość, nijaki kolor, smakować ją (nie ma smaku), wąchać (nie ma zapachu). Więc po co? Nie chcę, żeby to obce ciało zajmowało moją wewnętrzną przestrzeń. A zajęło.