Artykuły

Tandeta jest w ofensywie

- Nie pierwszy raz władza przykręca sztuce śrubę. Może w momencie, kiedy sztuka przyhamowuje, czas na wejście do teatru. W końcu łączy nas performance - mówi Zbigniew Libera, artysta wizualny, performer, reżyser "Walsera".

Mike Urbaniak: Znowu nas połączyli "dzicy". Zbigniew Libera: - Nie da się ukryć. M.U.: Pięć lat temu zrobiłeś plakat do "Opowieści afrykańskich według Szekspira" Krzysztofa Warlikowskiego, inspirowany zdjęciami Leni Riefenstahl, która fotografowała plemię Nuba. Sam też podróżowałeś po Afryce. Skąd twoja fascynacja ludami pierwotnymi? Z.L: To jest moja tęsknota za alternatywnym sposobem życia, bo czuję, że wgłębianie się w świat, w którym żyjemy, czy próba jego naprawiania, nie mają już sensu. Tymczasem są na ziemi ludzie, którzy żyją tak, jak żyło się setki lat temu. Może to jest pomysł dla tego, co tu.

Tęsknisz za dobrym światem?

- Wiesz, co mnie najbardziej obecnie męczy? Życie w świecie dystopii, który jest bardzo ograniczający. A my potrzebujemy w tej chwili utopii. Dlaczego, jak holenderski malarz i architekt Constant, nie możemy wymyślić Nowego Babilonu? W jego wizji produkcja jest zmechanizowana i przeniesiona pod ziemię, dzięki czemu ludzie mogą wrócić do tego, co robili przez tysiące lat - podróżowania, przenoszenia się ciągle z miejsca na miejsce.

Wspaniała wizja.

- Tak przecież żyli nasi przodkowie.

"Walsera" nakręciłeś dzięki wygranej w konkursie Muzeum Sztuki Nowoczesnej i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, choć nagrodę dostał inny twój pomysł.

- Częścią wygranej jest możliwość pójścia na rok do szkoły Andrzeja Wajdy. Poszedłem tam z moim treatmentem i szybko się zorientowałem, że to, na co dostałem pieniądze, może jest realizowalne filmowo, ale na pewno nie ja jestem w stanie to zrobić. Schowałem pomysł do szuflady i o nim zapomniałem, ale nie zapomniały moje producentki, które uświadomiły mi, że muszę ten film nakręcić.

A wcześniej napisać nowy scenariusz.

- Próbowałem z kilkoma poleconymi w szkole osobami, ale one mi nie pasowały, bo nie potrzebowałem zawodowego scenarzysty, ale kogoś, kto dałby mi filozoficzno-literackie wsparcie. Przypomniałem sobie o Grzegorzu Jankowiczu. We dwóch napisaliśmy scenariusz "Walsera".

Choć nie byłoby to możliwe bez tego trzeciego.

- Szybko się zorientowaliśmy, że pomysł wymaga wynalezienia języka, którym będą się posługiwać członkowie wymyślonego przez nas plemienia Contehli, do którego trafia główny bohater Andrzej Walser. Chcieliśmy prawdziwego języka ze strukturą gramatyczną, który po pierwsze, nie będzie indoeuropejski, a po drugie, trudno w nim wyrazić czas przeszły, bo Contehli przeszłości nie mają, nawet imion nie mają. Skupiają się na teraźniejszości. I taki język, oparty na malajskim, stworzył nam Robert Stiller - językoznawca i poliglota znający kilkadziesiąt języków.

Wymyślenie języka to jedno, ale trzeba nim jeszcze zacząć mówić.

- Zadanie piekielnie trudne, bo należało się go nauczyć na pamięć. Nauka trwała kilka miesięcy. Grający Contehli nie są zawodowymi aktorami, trzeba więc było zdjąć z nich przymus grania, który czują przed kamerą amatorzy.

Trudno było namówić Krzysztofa Stroińskiego, jedynego profesjonalnego aktora w filmie, do zagrania głównej roli?

- Nie tak, jak by się wydawało, a trzeba powiedzieć, że rola Walsera była od początku pisana pod Krzysztofa.

Dlaczego?

- Bo to jest dobry człowiek i znalezienie w nim zła daje wiele możliwości, a poza tym Krzysztof jest po prostu, co wie chyba każdy, wspaniałym aktorem. Pracowałem z Krzysztofem osobno, bo chciałem, żeby z Contehli spotkał się dopiero na planie.

Skąd wziąłeś ekipę grającą członków plemienia?

- Znamy się z Wolimierza, ekologicznej wioski na Dolnym Śląsku. Działa tam Stacja Wolimierz, siedziba Teatru Klinika Lalek, i odbywają się dorocznie festiwale i różne warsztaty. To miejsce, do którego ciągną ludzie z całego świata, jak na przykład Bernd Horsch, który jest Szwajcarem, czy Samuel Simao, Francuz portugalskiego pochodzenia. Obaj grają w naszym filmie. Wyobraź sobie, czym dla nich musiało być opanowanie języka Contehli przetłumaczonego fonetycznie na polski.

Katarzyna Kozyra powiedziała mi kiedyś, że praca artysty wizualnego z ludźmi filmu jest koszmarem, bo to dwa obce sobie światy. To prawda?

- Rozumiem, co mówi Kozyra, bo język artystycznego wideo jest czymś innym niż język filmowy. Naczelną zasadą filmu jest komunikatywność. Filmy kręci się tak, by były zrozumiałe. Tymczasem artyście wideo zupełnie o to nie chodzi, dlatego operatorzy filmowi często nazywają wideo-art błotem. Jedynym wyjściem artysty wizualnego, który chce robić filmy, jest zrozumienie i nauczenie się języka filmowego. Tak zrobił Wili Sasnal i efekt jest interesujący. Tak też zrobiłem ja. Wtedy koszmar się kończy.

I zostaje czysta frajda?

- Frajdą jest wkroczenie na plan i kręcenie filmu, ale zanim to nastąpi, trzeba przejść długą drogę, która niekoniecznie jest przyjemna. "Walser" powstawał pięć lat, był pokazywany na paru festiwalach i w końcu trafia do kin.

Bardzo ci na tym zależało?

- Bardzo. Nie chciałem robić filmu, który będzie pokazywany w galerii dla paru artystów. To nie jest żaden niszowy eksperyment, przynajmniej w sensie formalnym - nie bez powodu autorem zdjęć jest Adam Sikora. Nie chciałem eksperymentować ani obrazem, ani montażem. Zależy mi na tym, by normalni ludzie w jakimś miasteczku po prostu poszli zobaczyć "Walsera".

Zrobienie filmu dla normalnego człowieka w jakimś miasteczku było wyzwaniem?

- Nie, dlaczego?

Bo twoja sztuka nie była dotąd kierowana do szerokiej publiczności.

- To nie do końca prawda, bo jeśli sięgnąć do natury moich prac z pola sztuki, z których jestem znany, to się okaże, że ich siłą i nowością było wyjście poza krąg elitarnej grupy odbiorców składającej się z artystów i krytyków.

Twoje prace wywoływały duży rezonans, jednak pokazywano je w kontekście galeryjnym, który jest ze swej natury elitarny. Kino jest masowe.

- Zgoda. Ktoś gdzieś mógł słyszeć moje nazwisko, ale niekoniecznie widzieć moje prace. Do kina za rogiem mogą natomiast przyjść wszyscy.

Podejrzewam, że trafi raczej do wybranej grupy kin studyjnych.

- Bo wielkie kina są zajęte pokazywaniem szmiry, która zalewa nas ze wszystkich stron. Tandeta jest w ofensywie. Dzisiaj nie byłoby miejsca na pokazywanie filmów Nowej Fali, na Jeana-Luca Godarda, którego oglądałem jako dziecko, wiedząc już wtedy, że to najlepsze kino.

I marzyłeś o robieniu własnego?

- Były kiedyś takie aparaty na kliszę do wyświetlania bajek, pamiętasz? Mając sześć lat, wpadłem na pomysł, żeby używając kliszy fotograficznej, nakręcić swój film, wywołać go pozytywowo i wyświetlać w tym aparacie. Wystąpiła w nim moja pięcioletnia koleżanka, który schodziła na golasa ze schodów. Można powiedzieć, że był to "akt schodzący ze schodów". Ale w tamtym filmie chodziło nie tyle o dziewczynkę, ile o uruchomienie ciemności strychu, z którego ona schodziła. Ta ciemność była dla mnie wielkim wyzwaniem. Bałem się jej i jednocześnie mnie prowokowała.

Można powiedzieć, że naprawdę wcześnie zacząłeś robić filmy.

- Później nakręciłem tą samą metodą kolejny film, tym razem o Indianach. W wakacje wszystko przygotowałem, uszyłem stroje, a we wrześniu zwerbowałem kolegów z klasy do grania. Kilka kadrów zachowało się do dzisiaj, można je znaleźć w książce o mojej twórczości, wydanej parę lat temu przez Zachętę.

Od szałasu Indian do szałasu Contehli. Historia zatoczyła koło.

- Myślisz, że to już koniec? Teraz mnie jakiś lęk ogarnął.

W dorosłym życiu kamera też nie była ci obca. Nakręciłeś nią choćby "Obrzędy intymne".

- Ale w końcu kamera zaczęła mnie trochę uwierać. Przestraszyłem się łatki artysty wideo. Nie ma nic gorszego niż sztuka z przydomkiem. I wyobraź sobie, że ktoś się włamał do mojego mieszkania, i tę kamerę ukradł. Najpierw byłem wściekły, bo czułem się, jakby mnie ktoś zgwałcił, a potem przyszła dziwna ulga, że nie mam tego sprzętu, że już mnie kamera nie skusi.

Skusiła cię z rozmachem przy "Walserze", który jest nie tylko o tęsknocie za lepszym światem, ale też o tym, że gdziekolwiek pojawi się biały człowiek, tam sieje spustoszenie.

- I nawet kiedy ma dobre intencje i dobrotliwą twarz, niszczy wspólnotę, do której przybył.

To jest właściwie nasza historia w pigułce. Tak zawsze się kończyło spotkanie białego z Innym, kimkolwiek ten Inny był. Najpierw się innych niszczyło, a potem budowało się im muzeum.

Albo przepraszało.

- Tylko że często już nie było kogo przepraszać.

Przepraszało się potomków za to, co zrobiono przodkom, choć w twoim filmie przodków nie ma, w ogóle nie ma przeszłości. Dlaczego?

- Nie chciałem nakręcić zakotwiczonej w konkretnych historycznych realiach opowieści. Mam dość tego realizmu w polskim kinie. Chciałem z niego wyjść i wykreować świat bez historii, bez życia tym, co było, tylko tym, co jest. Chciałem pokazać możliwość utopijnej alternatywy.

Film był pokazywany na kilku festiwalach. Jak go przyjmowano?

- Bardzo różnie. Są tacy, którzy go w ogóle nie rozumieją, i tacy, którzy wchodzą od razu w stworzony przez nas świat. Słyszałem też opinię, że "Walsera" trzeba obejrzeć dwa razy.

To samo słyszałem o "Możliwości wyspy" Michela Houellebecqa w reżyserii Magdy Szpecht w TR Warszawa. Zrobiłeś do tego spektaklu scenografię. To twój teatralny debiut. Jesteś z niego zadowolony?

- Jestem, i to podwójnie. Praca z Magdą była interesująca (to pierwsze zadowolenie). W końcu zobaczyłem "Możliwość wyspy" - i choć jest dość długa, nie chciałem wyjść w trakcie na papierosa. Ta praca spowodowała też (to drugie zadowolenie), że parę osób, którym nie przyszłoby wcześniej do głowy, że można mnie zaprosić do teatru, złożyło mi propozycje współpracy. A mnie to bardzo cieszy, szczególnie w sytuacji postępującej "dobrej zmiany", która pozbawiła właśnie najważniejsze instytucje sztuki współczesnej pieniędzy na działalność.

"Dobra zmiana" dotknęła cię już osobiście?

- Jasne, bo skoro muzea nie mają pieniędzy na zakupy do kolekcji, to znaczy, że nie kupią dzieł od artystów. Jeśli nie kupią dzieł od artystów, to ci zdechną z głodu albo będą musieli zająć się czymś innym. Działanie ministra kultury ma więc nie tylko uderzyć w instytucje, ale też w artystów, których on nie lubi. Ja się oczywiście do takich akcji już przyzwyczaiłem, bo nie pierwszy raz władza przykręca sztuce śrubę. Artyści zwykle pierwsi odczuwają takie zmiany, a reszta społeczeństwa poczuje je na własnej skórze już niebawem.

Na razie w sferze kultury władza działa w białych rękawiczkach.

- Ale już nieco ubrudzonych. Rację ma Przemysław Wojcieszek, reżyser głośnego ostatnio spektaklu "Hymn narodowy" z teatru w Legnicy, który mówi, że nie trzeba otwarcie stosować cenzury. Sztukę można wykończyć niemal w niewidzialny sposób, bo jest bardzo delikatna, jak roślina. Wystarczy ją rzadziej podlać, przesunąć w cień albo lekko podciąć i już po niej, zaczyna usychać.

Jedne rośliny się przycina, inne mają teraz zacząć kwitnąć?

- Ale gdzie one są? Które to gatunki? Gdzie są ci dotychczas dyskryminowani rzekomo wybitni artyści? Gdzie się pochowali? Podobno zostali teraz egzekutorami w ministerialnych komisjach i rozstrzeliwują wszystkich, do których całe życie mieli pretensje.

Czy naprawdę trudno jest zrozumieć tak prostą rzecz jak ta, że nie wszyscy artyści na świecie są tak samo dobrzy, że jednym się udaje, a innym nie, że na sukces składa się bardzo wiele powodów i splotów okoliczności?

Taki już los polskiej kultury.

- Tak samo uważa Krzysztof Warlikowski. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio na otwarciu Nowego Teatru, powiedział, że przecież my cały czas żyjemy w napięciu. Napięciu oczekiwania na cios, który co rusz na nas spada. Ja od 35 lat zajmuję się sztuką i powiem ci szczerze, mam już dość ciągłego w nas, artystów, uderzania. Mam dość nieustannego przywalania sztuce, która co chwila się komuś nie podoba. W dodatku czuję się spętany. Pewnych ruchów nie mogę wykonać, bo one będą odczytywane przez to, co robiłem dotychczas. Nie mogę na przykład udawać przed wysokimi czynnikami państwowo-partyjnymi malarza patriotycznego. To mi, niestety, już nie wyjdzie.

Historia widziała już wiele cudownych nawróceń.

- Te nawrócenia zwykle są potwornie słabe artystycznie. Gdyby ktoś wiedział, jak wybawić sztukę patriotyczną od nieprzyzwoitej wręcz szpetoty i bezmyślności, to ja chętnie się na nią przerzucę. Tymczasem uciekam do teatru.

"Przeżyjemy w teatrze" to było hasło inaugurujące niedawne obchody 250-lecia teatru publicznego w Polsce.

- Być może okaże się ono prorocze na te trudne czasy.

To jest dość rewolucyjny pogląd - ludzie ze świata sztuk wizualnych teatr wyśmiewali, podkreślając jego konwencjonalność i sztuczność.

- Było, jak mówisz, ale parę osób zauważyło, że teatr może się jednak ze sztuką spotkać, że wspomnę zaproszenia dla artystów wizualnych do TR Warszawa czy "Mszę" Artura Żmijewskiego w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Robert Rumas robi scenografie dla Michała Zadary Może w momencie, kiedy sztuka przyhamowuje, czas na wejście do teatru. W końcu łączy nas performance.

Ty tymczasem rozpocząłeś współpracę z Mają Kleczewską nad "Wściekłością" - nową sztuką Elfriede Jelinek, która otworzy po wakacjach nowy sezon w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

- Cenię Jelinek, więc szybko się z Mają zrozumieliśmy i mamy parę pomysłów na spektakl. To będzie prawdziwa wściekłość, jeszcze nas popamiętacie!

**

Zbigniew Libera, (rocznik 1959) - jeden z najważniejszych polskich artystów. W stanie wojennym aresztowany przez SB za współpracę z "Solidarnością" i skazany na półtora roku więzienia. Wystawia od 1982 r., tworząc ikoniczne dzisiaj dla polskiej sztuki prace, jak "Obrzędy intymne", "Jak tresuje się dziewczynki", "Urządzenia korekcyjne", "Lego. Obóz koncentracyjny" czy "Pozytywy". W 2011 r. otrzymał ufundowaną przez MSN i PISF Nagrodę Filmową, dzięki której nakręcił swój pierwszy pełnometrażowy film "Walser", w kinach od 20 maja,

**

"Walser" jest opowieścią o plemieniu Contehli nagle zaatakowanym przez cywilizację w postaci zagubionego urzędnika Walsera

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji