Trzy razy Jan Kordek
Punkt widzenia, mówią, zależy od punktu siedzenia. A najlepsze siedzenia w Arenie są podobno w loży prasowej. Nawet oglądane stamtąd "Metro" w sobotę nie zachwycało.
Jeślibym "Metra" w sobotę nie zobaczył, to pewnie ciągle by mi się podobało. Ciągle wierzyłbym, że Amerykanie po prostu nas nie zrozumieli, że to ich megalomania, a nie nasza, że to nasz sukces, przez nich niedoceniony, że myśmy już ich niemal dogonili, a oni nie chcieli nam tego przyznać.
Zakładając, że widziałem w Arenie ten sam spektakl, który pokazano w teatrze Minskoff w Nowym Jorku, wcale się Amerykańcom nie dziwię. Nie był zły, nie był dobry - był zwyczajny.
Historia, którą opowiada spektakl, obfituje w banały. Jan (Dariusz Kordek) i Anka (Edyta Górniak) - kochają się, Jan i jego brat Filip (Olaf Lubaszenko) - nie lubią się, Jan i oni (zespół) - nie rozumieją się. Historii takich każdy zna z książek dla nastolatków przynajmniej kilka. Tylko że książek o miłości nastolatków nie zgłasza się do rywalizacji o najwyższe laury.
Anka śpiewała dużo i rewelacyjnie. Dużo śpiewał też Jan, przede wszystkim dużo gorzej. Grą, jak to Kordek, nie zachwycał. Zachowywał się za to jak "gwiazda". Filip nie tańczył i nie śpiewał, grał za to dobrze - jak to Lubaszenko. Dobry byt również facet bez włosów, który strzelał z palców i powtarzał: one, two, fru, sru.
Zespół tańczył świetnie i mało, laserów było jeszcze mniej, muzyka była Janusza Stokłosy.