Znaj proporcją, mocium panie!
Gdyby polska spółdzielnia mleczarska produkująca dobrze sprzedające się na krajowym rynku sery, trochę podobne do edamskiego czy goudy, postanowiła któregoś dnia podbić swoimi wyrobami rynki szwajcarski i holenderski, nawet niezbyt zorientowani w branży serowarskiej musieliby popukać się w głowę.
Kiedy amatorska trupa teatralna, która wyprodukowała przedstawienie z muzyką, tańcem i piosenkami, na które to przedstawienie bilety wyprzedane są na parę tygodni naprzód, ogłosiła, że oto właśnie zamierza wywieźć swój produkt do Ameryki i nie tylko miejscową publiczność, ale i zawodowych krytyków rzucić na kolana, nikomu jakoś nie przyszło do głowy puknąć się w czoło. Choć pomysł był równie bezsensowny, jak sprzedawanie polskich serów w Szwajcarii czy Holandii. Tak się bowiem składa, że musical jest gatunkiem teatralnym, który narodził się w Ameryce, tu doprowadzony został do perfekcji i od lat każda nowa premiera na Broadway'u budzi emocje znacznie większe, niż nowa premiera w Merropolitan Opera. Przedstawienie może być lepsze albo gorsze, zawsze jednak zrobione jest przez profesjonalistów, od muzyki i libretta poczynając, na kostiumach i rekwizytach kończąc. I przeważnie jest amerykańskie, o czym wiedział choćby Andrew Lloyd Webber, kompozytor musicali takich, jak "Jezus Christ Superstar", "Evita", "Cats" czy "Fantom Opery". W jakimś wywiadzie powiedział, że nigdy w życiu tak się nie bał, jak przed premierą "Jezus Christ" na Broadway'u. Nie dlatego, że stworzył rzecz wątpliwej jakości, ale dlatego, że jest Brytyjczykiem, co od razu odejmowało mu parę punktów.
Kompozytor "Metra", który do tej pory zajmował się muzycznym oprawianiem przedstawień teatralnych, nie miał podobnych obiekcji. Inni twórcy przedstawienia również. To nic, że muzyka jest swobodną wariacją na tematy znane z amerykańskich musicali i wielkich koncertów charytatywnych, to nic, że libretto jest nieporadne i niespójne, to nic, że reżyseria pozostawia wiele do życzenia - "Metro" musi podbić Broadway choćby dlatego, że wyprodukowane zostało w Polsce, której w końcu coś się należy za demontaż systemu we Wschodniej Europie.
Poważni krytycy nowojorscy widać jednak za nic sobie mają polskie zasługi w dziedzinie wolności i niepodległości, skoro oceniając przedstawienie zastosowali te same kryteria, które stosują do innych Broadway'owskich premier. Wedle tych kryteriów "Metro" nie spełnia podstawowych zasad gatunku i jako takie musiało zostać bezlitośnie schlastane. W ten oto sposób, w ciągu jednej nocy, marzenia o światowej karierze kilku czy może kilkudziesięciu osób, legły w gruzach.
Porażka "Metra" na Broadway'u jest tym dotkliwsza, że poprzedzona dziesiątkami buńczucznych wypowiedzi twórców i samego producenta przedstawienia, pewnych oszałamiającego sukcesu.
Do tej pory każdy polski artysta, który dał parę występów w polonijnych salkach parafialnych, przywoził do kraju teczkę pełną olśniewających recenzji i bez żenady opowiadał o kolejnym sukcesie. Teraz trudno będzie klęskę przedstawić jako sukces. Chyba że przyjmie się wersję o kseno- i polonofobii nowojorskich krytyków, ze szczególnym uwzględnieniem Franka Richa z "New York Timesa".
Porażka zawsze jest bolesna. Czy jednak naprawdę trudno było zrozumieć oczywistą prawdę, że skoro "Metro" jest pierwszym polskim musicalem, nie musi to wcale oznaczać, że jest musicalem dobrym? Gdyby zamiast "podbijać" Broadway wyeksportowano przedstawienie do Moskwy, Pragi czy Budapesztu, sukces byłby bardziej prawdopodobny. Tam bowiem, podobnie jak w Warszawie, jedząc byle jaki kotlet w czerstwej bułce, ludzie wciąż jeszcze są przekonani, że jedzą hamburgera.