Artykuły

Metrem bliżej

Co było najpierw: jajko czy kura? Świat zna takie pytania bez odpowiedzi. Także w sztuce. Ale jed­no jest pewne: pępek świata jest w Nowym Jorku. Od 41 do 53 ulicy, pomiędzy Szóstą i Dzie­wiątą Aleją, na Manhat­tanie rozciąga się teryto­rium Theater District, naj­ważniejsze miejsce świa­towego musicalu. Spięte pokręconą nitką Broad­wayu jest rajem i pie­kłem sztuki, wyrocznią i rewią mody. Chociaż... nie od razu Broadway zbudowa­no.

Za ojca i matkę musicalu uznaje się rów­nocześnie amerykański "Statek komedian­tów" (1927) i europejską "Operę za trzy grosze" (1928). Tyle że Europa nie miała zaoceanicznej fantazji. De facto musical ukrył się na wyspie, w teatrach londyńskie­go West Endu, w swojej drugiej ojczyźnie.

Ten podział świata obowiązuje i żadne znaki na ziemi i na niebie nie zapowiadają zmiany. Jest jak jest. Tylko czasem do wal­ki staje jakiś Don Kichot... My też próbowa­liśmy przerabiać Polskę na Amerykę. Jak wiadomo, z mizernym skutkiem. Ale polski teatr muzyczny już pół wieku temu dał wia­rę Tuwimowi, że "tę starą idiotkę operetkę należy zamordować".

Bez krwiożerczych instynktów zabrała się do dzieła reformy Danuta Baduszkowa, legenda polskiego musicalu, kobieta, która zmusiła librecistów i kompozytorów do pisania sztuk muzycznych dla swojego teatru w Gdyni. To dlatego w Gdyni, a nie gdzie indziej Jerzy Gruza stworzył w la­tach 80. wielki serial światowych produkcji musicalowych. To Gruza a nie kto inny otworzył kraj nad Wisłą dla Camerona Mackintosha, najpotężniejszego produ­centa musicali, wystawiając "Les Miserables" - "Nędzników". Ojciec "Czterdzie­stolatka" zbudował nad Bałtykiem pierw­szy wielki repertuarowy teatr musicalowy. Wystawiał klasykę gatunku - "My fair La­dy", "Skrzypka na dachu", "Jesus Christ Super Star". Na dobrą sprawę, tylko Teatr Rozrywki w Chorzowie pracuje dziś z po­równywalną intensywnością i skutkiem ar­tystycznym. "The Rocky Horror Show", "Jesus Christ", "Człowiek z La Manchy", "Evita" - na Śląsku trwa przywoływanie du­chów klasyki.

Mało kto pamięta, że na listę oryginal­nych twórców teatru muzycznego, obok wielu ludzi rozrywki (rock opera "Naga", "Mrowisko" Marka Ałaszewskiego) wpi­sał się... Adam Hanuszkiewicz. Na Naro­dowej Scenie w latach 70. powstawały wielkie szlagiery, bijące rekordy popular­ności puzzle z narodowej literatury z muzy­ką Andrzeja Kurylewicza.

I to by było na tyle.

Do czasu, kiedy traktorem, na egzamin wstępny w nowo otwartym Music Halli Te­lewizji Polskiej, przyjechał Janusz Józefo­wicz. Ten traktor był przypadkiem (bo de­likwent spóźnił się na pociąg), ale też był proroctwem. Późniejsza twórczość Józe­fowicza aż kipi od gagów, nieoczekiwa­nych puent, komicznej zgrywy.

Los kocha szaleńców. Kiedy już się spo­tkali - Józefowicz i Janusz Stokłosa - wy­bitny kompozytor muzyk teatralnych na scenach świata - musiał zadziałać duch sztuki. Chodząc, jak koty, własnymi droga­mi, poznali Wiktora Kubiaka. Wyłonił się z niebytu nowej rzeczywistości ekonomicz­nej. Chciał kupić "Express Wieczorny" i teatr "Syrena", kawiarnię Nowy Świat albo co najmniej sieć księgarni przy głównych uli­cach. Kupił los na loterii. W 1999 roku z ni­czego powstał musicalowy ośrodek trenin­gowy. To wtedy rozpoczęła się nowa epoka w polskim teatrze. Został postawiony ślad na oryginalnej ścieżce musicalowej. Nikt te­go kroku nigdy więcej nie powtórzył.

Po miesiącach castingów, morderczych prób, treningów narodziło się "Metro". Pierwszy polski autorski musical pełną gę­bą (libretto sióstr Miklaszewskich). Przed­stawienie kultowe już nie tylko u nas: tysiąc spektakli z okładem, nowe premiery - zapo­wiadana w Londynie i zrealizowana w maju 2000 w Moskwie. Po raz trzeci w historii zdo­byliśmy Moskwę. Ta rosyjska wersja "Me­tra", o niebo dojrzalsza od warszawskiej, bi­je na głowę niejedną produkcję na Broad­wayu. Byłam, widziałam. I tu i tam.

Historia "Metra" stała się legendą poko­lenia. Dowodem na to, że marzenia się spełniają. Nie tylko na scenie, gdzie młodzi ludzie na marginesie metropolii budują z nadziei i entuzjazmu największy sukces teatralny w mieście, a miłość ma happy end. Także w życiu. Józefowicz i Stokłosa przesłuchali wówczas setki młodych zdol­nych, żeby wyłuskać optymalną obsadę ich musicalu marzeń.

To było 10 lat temu. 30 stycznia 1991 ro­ku, w gościnnym Teatrze Dramatycznym w Warszawie "Metro" pojechało w pierw­szy rejs. Nagle runęła lawina emocji. Mło­dość, brawura, pierwszy raz tłum komplet­nie nieznanych, niezwykle uzdolnionych ludzi, pierwszy raz światła laserowe, pierw­szy raz prywatna produkcja w sztuce.

Zaczęta się nowa era. Era Edyty Gór­niak, która od pierwszych dni mogła zostać królową Polski, gdyby tylko chciała. Z Kop­ciuszka, który znalazł pantofelek, narodziła się wtedy wielka gwiazda Katarzyny Gro­niec, niewątpliwie najciekawszej dziś aktor­ki nowego pokolenia teatru muzycznego, godnej następczyni Marysi Meyer. Lekarz weterynarii Robert Janowski porzucił wówczas na dobre swoje zwierzaki w pod­warszawskiej lecznicy, wnosząc na scenę charyzmatyczny ton. Monika Ambroziak, Denisa Geislerova (aż z Bratysławy!), Małgorzata Duda, Barbara Melzer, Mi­chał Milowicz, Magda Wójcik - amatorzy i debiutujący aktorzy, tancerze - dziś ludzie z pierwszych stron gazet.

Wspomagali ich świetni sławni: Linda, Czajka, Lubaszenko, Czarek Pazura. Wszystko działo się jak we śnie. Pomiędzy teatrem a rzeczywistością, realnie, ale jak­by w marzeniach.

Nic dziwnego, że następny krok musiał być zrobiony przez ocean do jaskini Iwa, na Broadway. Za wcześnie. W 1992 roku było zdecydowanie za wcześnie, chociaż muzyka Janusza Stokłosy dostała nomina­cję do najbardziej prestiżowej nagrody te­atralnej Ameryki "Tony Award". Wdzięk młodości artystów z kraju Lecha Wałęsy nie mógł podbić Broadwayu. Co innego dziś. Wersja moskiewska polskiego musi­calu ma wielką szansę, żeby zdobyć Nowy Jork. Warto o tym pomyśleć.

Tandem Józefowicz-Stokłosa po sukce­sie "Metra" otworzył własny Teatr Studio Buffo, własne studio nagrań, szkołę adep­tów sceny a nawet - wzorem gwiazd z USA - restaurację "Pod Kuroniem".

Co ważniejsze: narodził się "Piotruś Pan". Kolejna prapremiera światowa, wy­myślona w początkach lat 90., niechciana przez teatry zazdrosne o powodzenie wła­snego repertuaru. Stokłosa z Józefowi­czem tułali się po Warszawie, żeby docze­kać premiery drugiego w historii polskiego teatru oryginalnego musicalu z librettem Jeremiego Przybory. Udało się w "Ro­mie", bo już miała ostrogi musicalowe, po­zostawione przez dyrekcję Jana Szurmie­ja i premierę głośnego "Sztukmistrza z Lu­blina", musicalu Zygmunta Konieczne­go, wg Singera. I miała opętanego musi­calem dyrektora, Wojciecha Kępczyń­skiego który przymierzał się do własnej musicalowej drogi w stolicy.

W sztuce jak w wielkim tyglu: kipią emo­cje, a warunki dyktuje widz. I nie da się na­brać. Wie, że kiedy chce porozmawiać o musicalu, może się odwołać tylko do dwóch Januszów. Fakt. Z polskim musica­lem jest jak z metrem: na razie mamy tylko jedną linię....

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji