Artykuły

Triumf wizjonerskiego teatru

"Hagith. Ester" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Ascetyczna "Ester" Praszczałka i nadekspresyjna "Hagith" [na zdjęciu] Szymanowskiego: operowy wieczór w ramach festiwalu Musica Polonica Nova był triumfem wizjonerskiego teatru, dla którego muzyka jest tylko pretekstem.

Opisane w "Księdze Estery" wybawienie narodu żydowskiego od prześladowcy Hamana, zaufanego doradcy perskiego króla Achaszwerosza, Żydzi świętują od ponad dwóch tysięcy lat. Radosne Purim to czas zabawy - także zabawy w teatr. Zabawy, z której nie można zrezygnować nawet w najgorszy czas. "Ester" Tomasza Praszczałka w inscenizacji Tomasza Znanieckiego na tym właśnie prostym założeniu jest oparta. Z bydlęcego wagonu, na tle spalonych murów - komunikat aż nadto jednoznaczny i wymowny - wysiada gromadka Żydów. Ofiary Holokaustu szykują przedstawienie. Przebierają się w to, co mają pod ręką: berłem jest miotła, kapeluszem stary garnek, suknią kolorowy łachman. Teatralna, karnawałowa, groteskowo przerysowana opowieść ma im dać pocieszenie i nadzieję. I daje, na krótko, zanim wszyscy znikną w ciemności.

Szczątki melodii, które Praszczałek zawarł w partyturze, to krótkie aluzje do muzyki klezmerskiej i orientalnej. Jest ich akurat tyle, by przykuć uwagę mniej uważnego słuchacza. Koronkowa, oszczędna, na swój sposób efektowna muzyka Praszczałka nie daje solistom wielu możliwości na popis - wyjątkiem jest kontratenorowa partia Hamana (Sebastian Kaniuk). Kameralny akompaniament subtelnie towarzyszy śpiewakom, a jeśli orkiestra wychodzi na pierwszy plan, to po to, by zakłócić umowność całej sytuacji - słychać wtedy pikujące samoloty, odgłosy burzy.

Z zapomnianą operą Karola Szymanowskiego czas obszedł się nieżyczliwie. Nerwowa, wypełniona skrajnymi uczuciami i zachwycającymi, lirycznymi fragmentami muzyka brzmiałaby znakomicie, gdyby nie to, że - przy całym swoim bogactwie - nie jest niczym innym, jak dźwiękowym rozwinięciem trudnej do przełknięcia grafomanii.

Sam Szymanowski utyskiwał na libretto, ale - dysponując tekstem narzuconym przez wpływowego protektora, księcia Lubomirskiego - pracę nad operą ukończył. Obawy kompozytora co do literackiej i fabularnej wartości dzieła były - po ponad 80 latach widać to wyraźnie - uzasadnione. Wątek chutliwego starca i cnotliwej dziewczyny librecista Feliks Dörmann zaczerpnął z Biblii. Nie tylko zmienił imiona postaci, ale i dopisał im zupełnie inne motywacje. W "Pierwszej Księdze Królewskiej" stary król Dawid po prostu cierpi - w "Hagith" przysparza cierpienia innym. Szumenitce Abiszag Biblia poświęca zaledwie kilka linijek - operowa Hagith jest zaś aktywną postacią, która składa siebie w bezsensownej ofierze. I mniejsza nawet o te innowacje, dające się przecież uzasadnić. Rzecz w niemiłosiernie rozciągniętych monologach i dialogach, absurdalnie rozbuchanych emocjach, irytującej sztuczności słów. Naturalnie - moderniści przełomu wieków XIX i XX lubili upajać się myślą o zwierzęcości ludzkiej natury, opisami fizjologii i zepsucia. Dörmann z tych elementów poezji nie ulepił. Dotychczasowe inscenizacje "Hagith" - a wszystkie można policzyć na palcach jednej ręki! - do historii nie przeszły.

O dziwo, Michał Znaniecki w nierównej walce z przetrąconym arcydziełem Szymanowskiego klęski nie poniósł. Choć byłoby nadużyciem stwierdzenie, że mamy do czynienia, w potocznym znaczeniu, z widowiskiem pasjonującym. Reżyserska wizja Znanieckiego imponuje w wymiarze plastycznym i aktorskim, a momentami ociera się nawet o, by tak rzec, bergmanowską subtelność psychologiczną. Centralnym punktem scenografii jest wielkie łóżko, ale rzecz broni się przed trywialnym sprowadzeniem opowieści do kwestii libido. To w sypialni dogorywa żądny życia i władzy okropny starzec (lepszy aktorsko niż wokalnie Taras Ivaniv). Tutaj rozgrywa się rozczulająca scena, w której Hagith (rewelacyjna, subtelna Wioletta Chodowicz), wyrwana z karmelickiego azylu młoda mniszka, i następca tronu (nieco usztywniony, za to dysponujący pięknym tenorem Pavlo Tolstoy) wyznają sobie miłość. W tej komnacie dokona się gwałt i wreszcie - już w znaczeniu symbolicznym - akt ukamienowania nieszczęsnej dziewicy. Ale nie mniej istotne jest fantasmagoryczne tło - trochę jak z "Matki Joanny od aniołów" Kawalerowicza, trochę jak z "Nocy żywych trupów" Romero. Grozą wieje zwłaszcza w finale, gdy dworacy-zombie zabijają Hagith. Jakże pożądany w operze efekt melodramatyczny zostaje osiągnięty. Młody Król i Hagith nie będą żyli długo i szczęśliwie. Czas na łzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji