Przeciw gwiazdom
Część pierwsza "Wallensteina" Schillera - "Obóz Wallensteina" może szokować. Klasyka jawi się nam zwykle na koturnach - wytworna, ale i daleka od życia. Tutaj tymczasem, przed uchyloną wyszarzałą kotarą z lat, kłębi się tłum ludzi zdegradowanych w swym człowieczeństwie - żywych odpadków ociosanych przez wojnę. Żołnierze zdziczali i okrutni, upodlone markietanki są w równym stopniu ofiarami wojny, co chłop, którego za chwilę powieszą. A raczej wszyscy pospołu, motłoch i dowódcy zrównani w okrucieństwie, zaduszą. I będą wirować, wrzeszcząc, w tańcu śmierci, wczepieni w dwa końce sznura zaciskanego na szyi ofiary.
Scena symboliczna, która sygnalizuje nam dalszy rozwój wypadków i ich sceniczną wymowę. To żywe koło fortuny, złożone z katów i ofiar, miażdżących się w bezwzględnej pogoni za władzą i dostatkiem. Pękają zręby dawnego świata, starych zasad - wszystko już wolno. Przesilanie się epoki i wartości, kiedy wydaje się, że można zakwestionować wszystko, uczynić wszystko, ukazane zostało z wyjątkową siłą. Pole do skojarzeń jest ogromne: pomyśleć możemy o tragediach Szekspira, jego wielkich zbrodniarzach i małych siepaczach ochoczo dokonujących rzezi albo o... Brechcie.
Babicki na przedpremierowej konferencji prasowej zwracał uwagę na uderzającą zbieżność obrazu wojny u Schillera z "Matką Courage" Brechta. Przypomina nam o tym wóz markietanki na scenie, w części pierwszej.
Trzeba przypomnieć, że "Wallenstein" jakiego oglądamy w Gdańsku, to polska prapremiera trylogii dramatycznej Schillera, poświęconej wojnie trzydziestoletniej - i zagadkowej, intrygującej postaci wodza. Czterogodzinne, zwarte przedstawienie, podzielone na trzy akty, ukazuje nam stopione w jedną całość trzy dramaty: "Obóz Wallensteina", "Piccolomini" i "Śmierć Wallensteina".
Dzięki tej prapremierze i kreacji STANISŁAWA MICHALSKIEGO w roli tytułowej, wyobraźnia nasza wzbogaciła się o jeszcze jedną niezwykłą postać bohaterów dramatu. A Wallenstein jest nie mniej wielki i nie mniej zagadkowy, niż najwięksi z nich. Michalski rysując tę postać odchodzi od żywiołowości, która kojarzyła się z jego aktorstwem. Przedstawia nam raczej zagadkę Wallensteina, bogactwo jego osobowości, niż podsuwa rozwiązania. Zbyt ambitny dowódca, który w końcu zapragnął sięgnąć po koronę. Zapatrzony w gwiazdy marzyciel, wierzący, że jego los zapisany jest na niebie. Gracz po mistrzowsku podsycający emocje i ambicje swego otoczenia. Ufny jak dziecko przyjaciel, czuły ojciec. Wyznawca ziemskich sił zła, drwiący z zasad dobrych dla maluczkich...
Te wszystkie twarze swego bohatera ukazuje nam Michalski; a w końcu stopione w jedno sprzeczności w wielkiej scenie buntu i zwątpienia. Przyparty do muru okolicznościami, Wallenstein musi już rzucić wszystko na szalę - i obrócić się przeciwko dotychczasowemu porządkowi. Zdaje się przez chwilę wygrażać niebu, normom jakie kwestionuje, a które go jednak przytłaczają. I w końcu, jakby przygnieciony własnym wybuchem, opadła bezwładnie, osuwa się na kolana, kornie dotyka rękami ziemi.
Postać ta nie jest ukazana w próżni, ale przeciwnie, uwikłana w związki, zależności, popychana do działania przez rzekomo podległe mu osoby. HALINA WINIARSKA brawurowo gra Hrabinę Terzky: to wielka dama poza konwenansami, waląca się po kolanie, jak przeklinający żołdak. Kobieta namiętnie ambitna, z wściekłością pchająca kochanka do tego, aby jej ambicjom sprostał. I wreszcie czuła - w scenie śmierci. A nad wszystkimi góruje Octavio Piccolomini (HENRYK BISTA), jedyny, który wie wszystko o tej grze we władzę. Nie jest to jakiś zimny demon, postać papierowa. Ta maska opanowania i czujności pęka niekiedy, zdradzając uczucia ludzkie - strach, miłość do syna, uczucie ulgi. I w przejmującym finale przedstawienia, pozostaje już tylko obojętność, bezwład, zmęczenie. Nikt nie jest zwycięzcą. Pozostają trupy, pamięć zmarłych. W świetle, które gaśnie, Octavio - wreszcie książę - drze na coraz mniejsze strzępki list od cesarza. Znów zjawia się Rekrut (SŁAWOMIRA KOZIENIEC) i - jak na początku - śpiewa dziarską piosenkę zagrzewającą do wojny. Machina działa dalej.