Artykuły

Pęknięcie

"Ksenofonia. Symfonia dla Innego" w reż. Jana Komasy na XXVI Malta Festival Poznań. Pisze Stefan Drajewski w Ruchu Muzycznym.

Wielkie wydarzenia historyczne zawsze pobudzały wyobraźnię twórców. Nie inaczej było z sześćdziesiątą rocznicą poznańskiego Czerwca, która zaowocowała trzema wydarzeniami teatralnymi. Teatr Ósmego Dnia zrealizował "Gniew", Stowarzyszenie Antrakt przygotowało spektakl zatytułowany "Stukot", natomiast Jan Komasa i Mikołaj Mikołajczyk w ramach Malta Festival stworzyli widowisko multimedialne "Ksenofonia. Symfonia dla Innego". Wszystkie odbyły się w plenerze, została dla nich specjalnie skomponowana muzyka i użyto w nich materiałów archiwalnych - filmów, zdjęć, zapisów radiowych. Teatr Ósmego Dnia próbował dociec, czym różni się gniew robotników od gniewu współczesnych młodych ludzi (wyszło, że młodzi bunt manifestują najczęściej na siłowni lub w klubie fitness). "Stukot" wyrósł z inspiracji dźwiękiem, jaki wydawały okuloki - drewniane buty, w których robotnicy szli z fabryki Cegielskiego na plac Mickiewicza. Ta teatralna opowieść wypadła bardzo współcześnie i mogłaby się rozegrać wszędzie tam, gdzie ludzie nie godzą się na krzywdę. "Ksenofonia" Komasy i Mikołajczaka również nie jest rekonstrukcją tamtych wydarzeń, ale próbą znalezienia miejsc wspólnych historii i teraźniejszości opowiedzianą językiem obrazu i tańca.

"Ksenofonia" to przede wszystkim znakomity neologizm. Wystarczyło zmienić tylko jedną literę w wyrazie ksenofobia, by uzyskać zupełnie nową jakość semantyczną i... estetyczną. To świetnie brzmi, przykuwa uwagę odbiorcy, zachęca do myślenia, do kombinowania: dlaczego? Co jednak ma wspólnego poznański Czerwiec z ksenofobią? Sam spektakl -"Ksenofonia. Symfonia dla Innego" - rozpada się na dwie nierówne części. W pierwszej oglądamy na telebimach filmy o Polsce powojennej do protestów poznańskich robotników (zdjęcia); w tle towarzyszy im utwór Juliusa Estmana "Evil Nigger" z roku 1979. Ta minimalistyczna kompozycja na cztery fortepiany, powtarzająca obsesyjnie serię przenikliwych dźwięków, wydała mi się fantastyczna. Doskonale współgrała z fragmentami filmów, ale kiedy zbliżaliśmy się w zdjęciowej opowieści do Czerwca'56, zaczęła mnie drażnić. Dramaturgia tych zdjęć była inna niż wcześniejszych filmów, a muzyka pozostała taka sama.

Druga część widowiska rozpoczyna się od minimalistycznych dźwięków fortepianów (muzyka Bartek Wąsik i Miłosz Pękala). Przy jej wtórze scena zaludnia się powoli postaciami ubranymi na biało, które tworzą różne grupy. Każda z nich miała swój język ruchowy -miękki, swobodny. Twarze na zbliżeniach uśmiechały się i wydawały zadowolone. Czasami można się było w tej choreografii dopatrzeć sytuacji z życia codziennego, w których każdy z nas się kiedyś znalazł: ktoś był czuły, ktoś inny się kłócił... W tym pogodnym (również muzycznie) krajobrazie pojawia się ubrany w czarny garnitur mężczyzna (Paweł Mikołajczyk). Wszyscy spoglądają na niego podejrzliwie, traktują jak kogoś obcego.

Ale życie toczy się dalej. Na plan pierwszy wysuwają się dziewczyna (Viktoria Nowak) i czarnoskóry chłopak (Jose Alves). Tańczą zmysłowy duet - jedyny w całym widowisku. Zachowują się tak, jakby ich nic nie dzieliło i nie obchodziło. Tę sielankę przerywa beztroski przebój lat pięćdziesiątych Bajo bongo Nataszy Zylskiej. Cały zespół tańczy tak, jak w tamtych czasach tańczyła polska młodzież. Muzyka jednak w pewnym momencie zaczyna się zacinać, na horyzoncie pojawia się po raz drugi człowiek w czarnym garniturze i krawacie -i ustawia jeszcze chwilę temu rozbrykaną młodzież. Odtąd wszyscy tańczą równo, jak elementy wielkiej maszyny (niestety tancerzom brakowało precyzji, przez co scena nie wywołała zamierzonego efektu). Z czasem bohaterowie zaczynają być zmęczeni; leżą w bezładnej grupie na podłodze.

Mężczyzna w czarnym garniturze (niczym choreograf starego typu) podnosi ich siłą i ustawia w szeregach. Zaczyna się taniec mechaniczny. Ta metoda nie działa długo. Tancerze siadają, okazują sobie ludzkie odruchy. Muzyka subtelnieje, staje się niemal liryczna, ale po chwili zakłócają ją krzyki ludzkie, których nie da się wyciszyć. Odzywają się motywy muzyki-maszyny, a wraz z nimi zmienia się ruch. Tym razem na chaotyczny. W pozornym chaosie tancerze tworzą, paradoksalnie, coraz bardziej jednolitą grupę, widać wyraźnie oznaki buntu. Na scenie pojawia się znowu mężczyzna w czarnym garniturze, zapala papierosa, ale grupa na niego nie reaguje, odwraca się, rozchodzi po kątach. Teraz on zaczyna samotny taniec. Ludzie, nie bacząc na niedawnego oprawcę, wycierają podłogę - robią swoje. Osamotniony mężczyzna nie zauważa, że za jego plecami toczy się życie.

W pewnym momencie słychać werble przypominające stukot okuloków. Muzyka narasta, taniec ponownie staje się mechaniczny, ale jakże inny od tego, który widzieliśmy w poprzednich sekwencjach. Tym razem jego wykonawcy-uczestnicy sami, bez dyktatora, chcą mówić jednym głosem, wyznaczonym przez stukot. Nikt nie reaguje na podrygi mężczyzny w czarnym garniturze. Trwa bunt, aż do momentu, kiedy słyszymy słynne słowa Cyrankiewicza: "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie". Wraca motyw muzyczny maszyny, krew spływa na ciała tancerzy, słowa Cyrankiewicza zacinają się, ich fragmenty są powtarzane. Mężczyzna siłą opuszcza skrwawione ręce tancerzy. Rozstawia ich po scenie, a na koniec odchodzi z czarnoskórym bohaterem zdarzenia.

Mam problem z tą opowieścią, ponieważ nie wiem, kim jest mężczyzna w czarnym garniturze. Mógłby być ubekiem, symbolem dyrektora w fabryce, reprezentantem opresyjnej władzy, Józefem Cyrankiewiczem, kimś obcym w świecie widzianej na scenie zbiorowości, a może choreografem-dyktatorem. Kim jest tytułowy Inny? Czy jest nim mężczyzna w czarnym garniturze czy czarnoskóry tancerz - Jose Alves? Stojąc na placu Mickiewicza, spoglądając na budynki - niemych świadków historii - zastanawiałem się, na ile jest to rzecz o Czerwcu 1956 roku, a na ile o nas współczesnych.

Mam również problem z widowiskiem. O ile zdjęcia na telebimach robiły wrażenie, o tyle choreografia rozmywała się. Śledząc akcję na ekranie, widziałem tylko fragment, patrząc na scenę, nie widziałem szczegółów. Taniec, prezentowany na scenie pudełkowej ustawionej w plenerze, nie sprawdza się. Pęknięcie widowiska na dwie części nie zbudowało napięcia. Zabrakło dramaturgicznego spięcia, zwłaszcza w części drugiej. Poszczególne sceny były rozciągnięte ponad miarę, zważywszy na ubogą warstwę choreograficzną. Cieniem na części tanecznej kładzie się też brak precyzji, której wymaga wykorzystana muzyka. Choć na zawsze zapamiętam choreografię białych balonów (wielkie uznanie dla scenografki Marity Lipskiej) i duet Yiktorii Nowak i Jose Alvesa. Przynajmniej tyle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji