Artykuły

Fest Bikont

- To był świetny czas, Wrocław pulsował teatrem, nigdy nie zapomnę spektakli oglądanych podczas Festiwalu Teatru Otwartego - to był powiew wolności myśli - mówi PIOTR BIKONT, którego twórczość prezentowana jest na przeglądzie w Oleśnicy.

W Oleśnicy trwa pierwszy przegląd twórczości Piotra Bikonta. Prezentowane są wyreżyserowane przez niego spektakle teatralne, przygotowane filmy dokumentalne, książki kulinarne, Fest Bikont zakończy koncert z jego udziałem.

Agata Saraczyńska: Żyjesz równo pół wieku, czy zamierzałeś zrobić podsumowanie swojej twórczości?

Piotr Bikont: Skądże! Fest Bikont to nie był mój pomysł, zostałem zaproszony i czuję się zaszczycony. A tak właściwie to strasznie się cieszę, zwłaszcza że rzadko pokazuję swoje pomysły teatralne, a reżyseria teatralna jest tym, co mnie ostatnio najbardziej pociąga.

Czy czujesz się klasykiem?

- Ależ w żadnym wypadku!

A awnagardowcem?

- Nie myślę o sobie jako o przedniej straży wprowadzającej nowy język sztuki. Kiedyś miałem się za takiego, w młodych czasach, gdy w czasie studiów na anglistyce tłumaczyłem poezję amerykańskich beatników: Ginsberga, Ferlinghettiego. Zrobiliśmy z kolegami taką imprezę w drewnianym kościółku w parku Szczytnickim. Między innymi z Magdą Holland, dziś Łazarkiewicz, Olafem Andruszko czytaliśmy polskie przekłady buntowniczych wierszy w akompaniamencie muzyki mechanicznej - od Jefferson Airplane po mantry mnichów buddyjskich. To moje pierwsze publiczne wystąpienie, ten spektakl muzyczno-literacki trwał trzy, cztery godziny w po brzegi wypełnionym wnętrzu.

Byliście hipisami?

- Nigdy nie nosiłem długich włosów, choć utożsamiałem się ideowo z neohipisami. To była kontrkultura, słuchaliśmy zbuntowanej muzyki, czytaliśmy gniewne teksty. Poszukiwaliśmy innej, własnej drogi wraz z zaprzyjaźnionymi muzykami, aktorami, plastykami, psychoterapeutami.

Nie urodziłeś się we Wrocławiu, jak się tu znalazłeś?

- To nie był mój wybór, choć potem okazało się, że to dla mnie ważne miasto. Miałem dwanaście lat, jak mój ojciec został dyrektorem Winstalu. Kończyłem podstawówkę razem z Władkiem Frasyniukiem. Przyjaźniliśmy się, widzieliśmy się codziennie. Także tu robiłem liceum i teraz, po latach wysłałem do kolegów zaproszenia na Fest Bikont. Liczę, że się spotkamy.

A czemu rzuciłeś studia na Uniwersytecie Wrocławskim?

- Wtedy im. Bolesława Bieruta. Doszedłem do wniosku, że to bez sensu. Zacząłem współpracę z Teatrem Laboratorium. Wcześniej próbowałem robić teatr, ale byłem za młody. Jerzy Grotowski fascynował, prowadziłem jego korespondencję, biuro, tłumaczyłem. Ale zdałem sobie sprawę, że teatr jest nie dla mnie i dlatego zdałem do łódzkiej filmówki na reżyserię filmową.

Dziś wracasz do lekcji Grotowskiego?

- Robię inny teatr, ale to była wielka nauka. Przeżyłem artystyczną inicjację, którą traktuje jak fundament. Doświadczyłem, że jeśli czegoś naprawdę chce się, staje się to osiągalne. To był świetny czas, Wrocław pulsował teatrem, nigdy nie zapomnę spektakli oglądanych podczas Festiwalu Teatru Otwartego - to był powiew wolności myśli. Na tym polega siła i magia tego miasta: tu był jazz, działali awangardowi plastycy. Była galeria Zbigniewa Makarewicza czy Jerzego Ludwińskiego. Z nim na dobre zaprzyjaźniłem się w Warszawie podczas działań z Włodzimierzem Borowskim, Andą Rottenberg. Uważaliśmy, że sztuka powinna wyjść z galerii na ulicę, do ludzi.

A jednak w czasie studiów twoje mieszkanie przy ul. Wschodniej zmieniło się w galerię.

- Tak powstała w nim Galeria Wschodnia, gdzie prezentowana była sztuka poszukująca, awangardowa. Do dziś to ważnej miejsce prezentacji i spotkań artystów sztuk różnych. Tworzyliśmy wystawy, w których ważną częścią był dźwięk, i tak przy okazji zostałem muzykiem. Grałem z zaprzyjaźnionymi muzykami we Free Cooperation, występowaliśmy nawet na Jazz Jamboree. Potem eksperymentowałem z innymi składami. Teraz w Pociągu Towarowym przygotowujemy różne projekty, graliśmy na Warszawskiej Jesieni, a ostatnio do naszej muzyki na żywo tworzony był balet.

Rzec można, że jesteś muliti-kulti artystą sztuk wszelakich.

- Odpowiem, że nigdy nie robiłem fabuły. Od czasów studiów interesował mnie jedynie film dokumentalny i eksperyment. Nigdy jednak nie robiłem fabuł. Czasem myślę o sobie jak o Ostatnim Mohikaninie Dokumentu, studiowałem w dobrym czasie.

Czy mówisz o zakładaniu NZS, a potem internowaniu?

- Też, ale wspominam tu raczej działania artystyczne. Oczywiście trafiłem na moment - dokumentowałem najważniejsze zdarzenia lat 80. Strajki w gdańskiej stoczni, a po latach obrady Okrągłego Stołu. Teraz do nich wracam.

A jak stałeś się recenzentem kulinarnym - chyba najbardziej znane jest Twoje upodobanie do jedzenia.

- W związku z licznymi projektami zawsze dużo podróżowałem, a że lubię jeść, to zbierałem informacje, gdzie można to robić smacznie. Ale do pisania o kulinariach doprowadził mnie dokument. Robiłem film o "Gazecie Wyborczej" i byłem na zebraniu, na którym powstawał Kolorowy Magazyn. Ktoś zaproponował, by była w nim rubryka kulinarna, tylko nie wiedział, kto mógł by ją prowadzić. Zza kamery zaproponowałem, że mogę to być ja. No i tak się stało. Nie łączę tego z działalnością artystyczną, to sposób na zarabianie pieniędzy. Nie przeczę, komfortowy, daje się z tego żyć i pozwala na nonkonformizm artystyczny. Nigdy nie musiałem zarabiać na sztuce. Jest jednak i druga strona medalu - trzeba regularnie chodzić do knajp, siadać do komputera i pisać. Po kilku latach chciałoby się pisać wtedy, gdy rzeczywiście ma się coś do powiedzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji