Opowieść zimowa
Opowieść zimowa głośnego Radiczkowa na Scenie Prób Teatru Dramatycznego w Warszawie budzi jednak - przynajmniej w pierwszej chwili - rozczarowanie. Autor jest -współczesny, znany i uznany, jego sztuki "Chryja", "Styczeń" właśnie i "Taniec Łazarza" (prezentowany ostatnio w czasie Dni Teatru Bułgarskiego) były wystawiane w Polsce. Jego proza posiada swoistą poetykę, mądrość ludową i uniwersalną wymowę filozoficzną. To wszystko może odnosić się w pełni do "Stycznia". Teatr tłumaczy się w programie że przedstawia sztukę Radiczkowa, przyznając się, że uważa ją za jeden z kilku współczesnyoh tekstów literackich, który jest "śmieszny i mądry jednocześnie, prosty w swej fabule i wieloznaczny w wymowie, nienudny i pouczający". Wszystko to prawda. Ale na scenie czegoś zabrakło.
Po kabaretowym, a nawet farsowym "Remoncie" braci Kondratiuków Scena Prób przedstawia sztukę łagodną, delikatną, niemal liryczną. "Zimowy poemat" - taki podtytuł nadał jej sam autor. Być może - mógłby być zagrany jako groteska i wtedy tłumaczyłoby się literackie pokrewieństwo ze Sławomirem Mrożkiem, o które pomawia się Radiczkowa w programie. W interpretacji reżysera Wojciecha Pokory pozostaje baśnią o ludzkiej ciekawości i dążeniu do poznania wszystkiego do końca i na własnej skórze. Fabuła sztuki Radiczkowa jest niezwykle prosta i mieści się w spektaklu trwającym bez przerwy zaledwie godzinę i dziesięć minut. Oto styczeń, mróz, śnieg, zaspy, wieś odcięta od kontaktów ze światem (i świat odcięty od kontaktów z nami - jak twierdzą bohaterowie). Oto oberża z oberżystą i kuflami alkoholu (scenografia Teresy Ponińskiej, bardzo prosta i realistyczna). Świat przedstawiany na scenie jest konkretny, wieś bardzo zwykła, nieznane przychodzi nie w relacji człowiek-człowiek, a człowiek-natura. Nagle pod drzwi oberży podjeżdżają sanie bez woźnicy, za to z szubą, strzelbą i martwym wilkiem. Trzeba sprawdzić co się stało z sąsiadem zagubionym w lesie. Pierwszy jedzie oberżysta. Sanie wracają puste, ale z następnym martwym wilkiem. Wilków poustawianych w kącie oberży przybywa, ludzi z oberży ubywa. Jakie jest rozwiązanie zagadki? Nie to okazuje się w końcu najważniejsze. Wyobraźnia ludzi siedzących w oberży i czekających na zakończenie zagadkowej sprawy podsuwa im przeróżne rozwiązania, widma upiorów, aurę, niesamowitości. W konkretny świat wchodzą opowieści o niezwykłych, niewytłumaczalnych przygodach, nieznane znajduje się tuż za progiem. Lepiej siedzieć w domu, co cię szuka i tak cię znajdzie - twierdzą niektórzy. Ale nawet i tych w mróz i śnieżycę wywieje z oberży chęć przeżycia przygody lub popisania się przed innymi, ciekawość zmuszająca do obejrzenia wszystkiego własnymi oczyma, poszukiwania prawdy za wszelką cenę. Rozsądek umożliwia tylko przedłużenie oczekiwania, odsunięcia na chwilę miejsca w kolejce. Strach także nie jest w stanie pohamować tej ciekawości dotyczącej przecież nie tylko tajemniczego ginięcia przyjaciół, ale tajemnicy życia i śmierci.
Radiczkow wykorzystał wierzenia i przesądy ludowe, a Pokora starał się je przedstawić na scenie, omijając rafy "folklorystyczne". "Styczeń" ani przez chwilę nie jest egzotyczny w swej ludowości, mądrość mieszkańców wsi jest mądrością ludzi, którzy coś już widzieli, coś przeżyli. Niezwykle wchodzi w sztuce Radiczkowa w ten konkretny świat, w sposób naturalny, jako jego integralna część, bo przecież wyrasta w umysłach ludzi. Łagodny tok narracji na scenie nie sprzyja powstawaniu napięcia i sensacyjności widowiska. Zresztą i zagadka okazuje się dość prosta - właściwie jej rozwiązanie przedstawione przez muzykantów budzi rozczarowanie. Wszystko okazuje się na pozór jasne, pozostaje tylko ciekawość ludzka, która każe ostatniemu pozostałemu przy życiu klientowi oberży - Suso - Andrzejowi Szczepkowskiemu wsiąść w sanie i udać się spokojnie na spotkanie nieznanego. Na spotkanie śmierci, bo "Styczeń" w ostatecznej wersji jest metaforą ludzkiego losu. "Styczeń" na scenie Teatru Dramatycznego posiada wszelkie akcesoria baśni ludowej, ale - bez jej poetyki. Zachowano humor i mądrość Radiczkowa, nie popadając - trzeba jeszcze raz powiedzieć - w egzotykę folklorystyczną, nawet w farsowej scenie rozegranej między Wiesławem Golasem a Jolantą Fijałkowską. Przedstawiono wieś bułgarską wraz z jej zwyczajnymi mieszkańcami, w których z powodzeniem wcielają się Andrzej Szczepkowski, Wojciech Pokora, Zygmunt Kęstowicz, Stanisław Wyszyński i inni.
Sztuka jest dobrze skonstruowana, dialogi potoczyste, jędrne. Ale przypowieść na scenie nie przerodziła się jednak w metaforę losu ludzkiego. Sprowadzanie na siłę niezwykłości do wymiarów bardzo konkretnych, namacalnych, jak na przykład owe kiczowate wilki stojące w kącie odebrało "Styczniowi" aurę niesamowitości, zatarło specyficzną poetykę Radiczkowa.
Nawet ubrani w czarne, wyjściowe ubrania muzykanci (Henryk Czyż, Karol Strasburger, Maciej Zaremba) pojawiający się nagle w oberży i wyjaśniający zagadkę znikających w lesie ludzi są jednoznaczni, nie sprawiają wrażenia jakby mogli należeć równie dobrze do tego lub tamtego świata, świata ludzi lub duchów. Duchy, niezwykłości, pijące alkohol ptaki, warsztaty tkackie poruszające się same - wszystko zostało ukonkretnione. Starą prawdą jest, że granica między znanym a nieznanym nie może być jasno wytyczona, powinna być płynna, na scenie po prostu jej nie ma, wszystko jest w gruncie rzeczy zwykłe.