Artykuły

Mały wielki Kronopio

W jednej z pastelowych fikcji Lewi­sa Carrolla Alicja odkrywa po drugiej stronie lustra... realność. W gruncie rzeczy - nie ma się czemu dzi­wić. Realność i iluzja są w końcu jedynie kwestią wyboru punktu widzenia, albo też - jeśli ktoś woli - wiary. Alicja jeszcze zbyt mało przeżyła, by nie wierzyć w złudzenia. "Ciągłość parków" Julio Cortazara jest jakby o tym samym. Oto ogromny dom i wielki park. W gabinecie, w wygodnym, wybitym zielonym aksamitem fotelu sie­dzi mężczyzna. Jest noc. Mężczyzna czy­ta. Czyta o mężczyźnie, który skrada się nocą przez wielki park, wchodzi do wiel­kiego domu, szuka. Szuka i znajduje drzwi do salonu - a wtedy sztylet w rękę, światło wielkich okien, wysokie oparcie fo­tela wybitego zielonym aksamitem, głowa człowieka czytającego w fotelu książkę. Czyli znowu jak u Alicji - kwestia wiary. Tyle tylko, że czytający mężczyzna prze­żył zbyt wiele, by wierzyć w fikcję. Więc fikcja zapukała do jego drzwi, by upo­mnieć się o swoją realność.

"Człowiek z La Manchy" Józefa Opalskiego jest gdzieś pomiędzy. Zbyt gorzki, jak na pastelowe słodkości Carrolla. I zbyt ludzki, jak na zimny intelektualizm Cortazara. Wciąż jednak - i do ostatniej kurtyny - jest o tym samym. O igraszkach prawdy i fikcji, o zawsze dziwnych kon­szachtach życia ze sztuką teatru, w końcu o tych wyjątkowych momentach na styku teatru i życia, kiedy to iluzja realności zmienia się znienacka w realność iluzji.

Oto wielki, stary aktor gra u Opalskiego wielkiego, wtrąconego w realność więzien­nych lochów, starego poetę Cervantesa. Stary poeta odegra przed towarzyszami niedoli - i z ich udziałem - całą serię nieby­wałych przygód Don Kichota - tego same­go, który przecież w spisywanej właśnie przez Cervantesa powieści niczym innym się nie para, jak tylko odgrywaniem przed skarłowaciałym światem postaci ostatnie­go błędnego rycerza. Gra - i wierzy w grę, całkiem jak Cervantes, który wierzy w nie­go. A dokładniej - krok po kroku, scena po scenie, przygoda po przygodzie odchodzi od rzeczywistości. Coraz głębiej wchodzi w iluzję, czyli w realność błędnego ryce­rza. Coraz mniej uwiera go przyklejona broda, coraz wygodniej mu w pożyczonej wrażliwości. Uwierzy w Sancho Pansę, któ­ry przecież jest zaledwie jego - poety - słu­żącym w roli słynnego giermka. Zakocha się w więźniarce, która zagra zwykłą karczemną kuchtę, która zagra, że nie rozu­mie, iż jest piękną Dulcyneą... I tak dalej. Od pierwszej minuty wszyscy, z których Opalski lepi tę niebywałą wirówkę wy­obraźni, coraz głębiej wpadają w meandry obcego, ale za to łagodniejszego świata. Wszystkim coraz trudniej powracać do czterech ścian lochu, za którymi czają się ostateczne decyzje Świętej Inkwizycji. Gdy jednak przyjdzie powrócić definitywnie, okaże się, że nie wszystko jest, jak było. Po drugiej stronie słów Cervantesa cała ta dzi­waczna, więzienna trupa odnajdzie - ni­czym Alicja - walor nie do pogardzenia. Realność zwyczajnych marzeń mianowi­cie. Siebie - ale trochę innych, trochę nie­oczekiwanych. Rzeczywistość poszerzyła się więc o grubość powieści Cervantesa. Owszem, może nie jest to wynik zbyt im­ponujący. Ale nie jest to również absolutne nic. Cervantes wie o tym od samego po­czątku spektaklu. Jest zbyt mądry, by do końca uwierzyć w cuda i zbyt naiwny, by nie dać im szansy. I dlatego gra w lochu bajki o swym błędnym rycerzu. I dokład­nie w tej dwoistości tkwi bardzo gorzki i bardzo ludzki profil "Człowieka z La Manchy" Opalskiego.

Rzecz jasna i oczywista: na okoliczność tego akurat muzycznego dzieła Mitcha Leigha i Dale'a Wassermana współczesny ro­dzimy kapłan Melpomeny całkiem śmiało mógłby popaść w jedną z ubóstwianych skrajności. Zadziwiłby nas bądź śmiercio­nośnym sentymentalizmem, ociekającym łzami, niczym ociekające cukrem pączki od Bliklego, bądź też śmiercionośną tzw. głęboką analizą tzw. duszy człowieczej, targanej tzw. potwornymi sprzecznościa­mi. Opalski najwyraźniej nie posiadł trud­nej umiejętności reżyserowania w pozycji kwiat Lotosu. Nie idzie mu też zupełnie w temacie voo-doo reżyser. Słowem - kiepściutko, jak na naszą współczesność. Jed­no wszakże wydaje się niewątpliwe - umie czytać, co wystawia. I bodaj dlatego wła­śnie w tym "Człowieku z La Manchy" tak wyraźnie da się wyczuć pewien trudny do nazwania rodzaj pulsu.

Rzecz w niezwykle czystym teatralnie przejściu od stanu, w którym człowiek jeszcze nieśmiało zaczyna proponować rzeczywistości jakieś zaledwie namiastki marzenia, do stanu, w którym marzenie zwraca nas rzeczywistości, wyrzuca na krawędź realności i iluzji, niby takich sa­mych, a jednak zmienionych - trudniej­szych do przegryzienia. Cervantes (Stanisław Ptak) ma pyszną, pełną gracji i fanta­stycznego pozoru, ufną w moc efektu for­mę wielkiej gwiazdy opery i operetki. Z czasem ta lita skała kruszy się jednak co­raz bardziej, by wreszcie - w ostatniej sce­nie błędnego rycerza, scenie umierania - z pierwotnego monolitu zostały już wła­ściwie tylko spokojne oczy w cieniu przy­klejonych brwi. Aldonza (rzadko spotyka­nej miary rola Marii Meyer) zaczyna jakby od małego, czarnego, nieznośnie skrze­czącego ptaszka uparciuszka, by skończyć na kobiecości doskonale znającej właści­wy ciężar wzruszenia. Tak oto poeta po­zornie traci na rzecz banalnej codzienno­ści. Pozornie banalnej.

Ten sam puls jest i w naturalności po­dania songów Joe Dariona. Bynajmniej nie o sam śpiew tutaj chodzi. Chodzi o sprawę grubo poważniejszą - o taką kompozycję rytmów, napięć i akcentów całości, dla której pieśń każda przestaje być trywial­nym kwiatkiem do kożucha. Okazuje się niezbędna. Jak głębszy oddech.

Albo jak scenografia Marka Brauna. Jest w niej rzeczywiście tylko to, co Pan Bóg przykazał. Opalski każe Cervantesowi klecić swój teatrzyk w jego - Opalskiego - teatrze z byle czego, z przedmiotów bied­nych, wyczerpanych, dobranych jakby wedle słów autora "Don Kichota": nie było­by (...) stosowne, aby ozdoby teatralne by­ły ze szlachetnego kruszcu. W tym teatrze zwykłych wzruszeń najwyżej cenione są bowiem skoki wyobraźni.

Całkiem jak w dziełach Cervantesa, Carrolla, Wassermana, Cortazara... Kto wie, może istotę tych dwóch znakomitych godzin teatralnych da się złapać właśnie u autora "Ciągłości parków". Faktem jest - pisze w "Opowieściach o Kronopiach" - że żółwie są wielkimi zwolennikami szybko­ści. Nadzieje to wiedzą, ale się nie przej­mują. Famy to wiedzą i śmieją się. Kronopie to wiedzą i za każdym razem, kiedy spotykają żółwia, wyjmują pudełko z pa­stelami i na okrągłej tarczy żółwia rysują jaskółeczkę. Józef Opalski to taki mały Kronopio. Tyle tylko, że nie lubi pasteli. I robi świetny teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji