Artykuły

Terytorium niczyje

Mapa i terytorium z gdańskiego Teatru Wybrzeże potwierdza, że Michel Houellebecq nie ma szczęścia do adaptacji. Czy najlepszym pomysłem na oddanie melancholii i alienacji jest zrobienie trzygodzinnego spektaklu, w którym między aktorami nic się nie wydarza?

Emocjonalne wypalenie, erotyczne obsesje, melancholia, bezlitosne obrazki rynku sztuki i elegia dla przemijającej w Europie cywilizacji przemysłowej — Mapa i terytorium to jedna z najlepszych powieści Francuza. Jej bohaterem jest Jed Martin, artysta, który wpada na pomysł, by fotografować mapy Francji wydawane przez Michelina i zestawiać zdjęcia map z fotografiami przedstawianego terytorium. W pewnym momencie Jed odbywa podróż do... pisarza Michela Houellebecqa, by zamówić tekst do katalogu swojej kolejnej wystawy i umocnić jej prestiż. Ważnym wątkiem jest też relacja artysty z chorym na raka ojcem, który niegdyś był wziętym człowiekiem biznesu, a dziś, zgorzkniały, żegna się z życiem.

Monolog Jeda (młodszego gra Piotr Biedroń, starszego — Marek Tynda) — wypalonego, zobojętniałego i dobrze usytuowanego zachodniego mężczyzny w średnim wieku — może przygnębiać, bawić ironią albo irytować mizoginią. Ale na sceniczną akcję przełożyć go trudno. Ewelina Marciniak i dramaturg Jan Czapliński dwoją się i troją, by znaleźć na Mapę i terytorium jakiś pomysł. Cokolwiek rozpaczliwie. Brak tu zarówno odwagi, by książkę potraktować tylko jako punkt wyjścia, jak i konsekwencji, by pozostać w stylu jej narracji.

Jest więc np. rozpoczęta i porzucona próba zbudowania wokół książki Houellebecqa teatralnego eseju — w pierwszej scenie nagi Michał Jaros (za chwilę dowiemy się, że gra pisarza) opowiada o polskim wydaniu Mapy i terytorium jako o obiekcie. Komentuje okładki W.A.B. i zwraca uwagę, że to cud, że w takim kraju jak Polska ktoś w ogóle wydaje współczesną literaturę obcą. Potem zaś dowcipkuje na temat renomy reżyserki spektaklu, kojarzonej ze skandalem wokół "Śmierci i dziewczyny" w Teatrze Polskim we Wrocławiu, gdzie zaproszeniem czeskich aktorów porno ściągnęła na siebie gniew ministra Piotra Glińskiego. Później jednak zainteresowanie „obiektem" jakoś zaniknie; Czapliński z Marciniak nie zrezygnują też na rzecz logiki eseju z opowiadania fabuły.

Nagości też już nie będzie — to nowość u Marciniak. Będą za to dzieci, dużo dzieci, które zapyta się np. o to, jak wyobrażają sobie mapę Europy. A dzieci będą ją rysować, opatrując skojarzeniami. W scenach imprez socjety to mali aktorzy grają Jeffa Koonsa czy Damiena Hirsta — królów świata sztuki i bohaterów jednego z obrazów Jeda. Cóż jest bardziej kiczowatego niż dziecko grające dorosłego? Marciniak kiczu się nie boi — pokazała już wiele razy, że lubi soczyste barwy czy scenograficzną i kostiumową przesadę. Ale tym razem scenografka Katarzyna Borkowska idzie w wyjątkowo funkcjonalny minimalizm.

W scenie, w której Jed nawiązuje romans z pracującą dla Michelina Rosjanką Olgą (Katarzyna Dałek), towarzyszą im ich dziecięce wersje, wyrażające niewypowiedziane myśli kochanków. Jest w tym napięcie, znów coś kiczowatego, ale urzekającego zarazem. Jeśli ktoś będzie chciał znów podnieść na Marciniak kij obyczajowego oburzenia, pewnie zarzuci jej tym razem zbytnie zbliżanie dzieci do sfery seksualnej.

Problem w tym, że w spektaklu chwil takiego napięcia jest jak na lekarstwo. W spotkaniu Jeda z ojcem (Krzysztof Matuszewski) nie ma ani żalu, ani obcości. Zostaje scenka rodzajowa. Czy najlepszym pomysłem na oddanie melancholii i wyobcowania jest zrobienie trzygodzinnego spektaklu, w którym między aktorami nic się nie wydarza?

Jednym z nielicznych jasnych punktów zostaje monolog Jacka Labijaka w roli właściciela galerii podczas wernisażu. Wprost do widowni, punktując co niektórych „branżowych" widzów, drwi z krytyki czy rynku sztuki, arbitralnych mechanizmów wynoszących i degradujących artystów.

Całościowy efekt teatralnych zmagań z powieścią Houellebecqa jest niewydarzony i glątwowaty. Marciniak z Czaplińskim gubią gdzieś ostrze houellebecqowskiej ironii. Nie umieją też na mocny idiom pisarza odpowiedzieć własnym prześmiewczym konceptem — co udało się tej samej reżyserce w Morfinie według Szczepana Twardocha z Teatru Śląskiego. Historyczne sensacje i męskie dylematy obróciła tam w ostentacyjnie tandetny, ale zarazem porywający i błyskotliwy wodewil.

Ewelina Marciniak zdaje się szukać nowego języka dla swoich przedstawień. Wciąż lubi rozwiązania tak efektowne, że wręcz efekciarskie, zdaje się jednak odchodzić od komponowania barokowych, hiperatrakcyjnych widowisk, wśród których był udany Portret damy, jej poprzedni spektakl z Wybrzeża. Reżyserka straciła gdzieś żywiołowy rytm, napędzający zrealizowane razem z choreografką Dominiką Knapik Portret... czy Morfinę, ale nie znalazła jeszcze nowego pomysłu na swój teatr. A z całą pewnością na Houellebecqa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji