Artykuły

Gdy rozum śpi...

Tytuł zawsze zobowiązuje, a zapożyczony zwłaszcza. Ten natomiast, użyty przez Ta­deusza Malaka do swego spek­taklu i odwrócony zobowiązywać musi w szczególności. Opatrzona tym niezaprzeczonym przysło­wiem grafika artysty znamienite­go pozostaje w pamięci kolejnych pokoleń. Oto ona i jej akcja:

Otoczona skłębioną bandą opryszków kobieta wykrada zęby wisielcowi. Rozbójników i pija­ków, garbusów i karłów zdaje cieszyć ten widok. Tuż obok pow­stali z martwych usiłują odwalić nagrobny głaz. Czarownice zaś tymczasem z pietyzmem namasz­czają młodego kozła. Wszystkie te działania maja miejsce wokół śpiącego, nad którym polatują nietoperze i puchacze. Zatopiony w ciężkim, koszmarnym śnie człowiek jest ośrodkiem tej wi­zji. Sen to ciężki, mnożący je­szcze zniewalające wizje. Oto nad głową śpiącego przemknie jeszcze grupa wiedźm na miotłach zaś nocne upiory otoczą całe posła­nie.

Tytuł tego jednego z kartonów słynnego cyklu rycin "Kaprysy" tłumaczony był różnie: "Gdy ro­zum śpi, rodzą się upiory" , "Sen rozumu płodzi potwory". Ale jego sens, nadany mu przez Fran­cisco Jose Goy'ę y Lucientes po­zostaje taki, jaki nadał mu jego odautorski zamiar:

"napiętnować uświęcone przez czas przesądy, obłudę i pozę".

Trzeba więc wierzyć, że i kra­kowskiemu aktorowi i reżysero­wi, zapraszającego widzów na Sławkowską 14 do piwnicy, gdzie egzystuje trzecia scena Sta­rego Teatru, chodzi o takąż gwał­towność uogólnienia i ataku. Zwłaszcza, gdy tytułowi zaprze­czył ("Gdy rozum nie śpi").

Twórcę spektaklu zobowiązuje również materia, którą wybrał na tworzywo swojej z widownią rozmowy. Gdy jest to poetycka tkanka, odpowiedzialność ta wzrasta. Nie mówiąc jeszcze, kie­dy to collage'owej strukturze zderzyć trzeba światy różnych artystów. Tak różnych na przy­kład jak walczący po jednej stro­nie barykady poeci hiszpańscy. Będą wśród nich i ci, których mę­czeńska śmierć utwierdzała słusz­ność ofiary, złożonej na ołtarzu wojny domowej, i ci, umierają­cy na obczyźnie, i wreszcie ci, którzy doczekali szczęśliwego roku 1975. Dla nich wszystkich - i to Malak próbował zasugerować - tym symbolem prawdziwego poety-patrioty ale przede wszystkim poety, który poezją żyje ale na życie nie jest głuchy, był "ostat­ni bard Europy" - Federico Garcia Lorka, rozstrzelany przez fa­szystów w sierpniu 1936 roku w wieku lat 37. Lorca, autor kilku granych na całym świecie do dziś sztuk dramatycznych ("Cza­rująca szewcowa", "Krwawe go­dy". "Yerma" czy "Dom Bernar­dy Alba"), a napisanych w la­tach trzydziestych, posiadał nie tylko własną teorię teatru. Realizując ją od razu przy pomocy stworzonego przez siebie studenckiego zespołu wędrownego "La Barraca" powracającego do bezpośredniego kontaktu aktora i widza, dawał pierwszeństwo teatralnej praxis. Teatr który nie wyczuwa społecznego pulsu historii, dramatu jej ludzi, taki teatr nie ma prawa nazywać się teatrem" - pisał z pasją i doda­wał ze złością: "ale winien zwać się domem gry".

Próba zatem transpozycji ma­rzeń Lorci zobowiązywać będzie podwójnie. Wskrzeszając najważ­niejsze jego myśli, trzeba je prze­nieść w rzeczywistość zupełnie inną. Zapomnieć też nie można, iż Hiszpania lat 30-tych i Polska lat 80-tych to diametralnie inne struktury społecznego ukształto­wania. Nie wystarczy użyć bez­pośrednich zwrotów publicystycznych tamtego okresu i teatru, by kierować je do widza polskiego. Jest to może i efektowne, ale i łatwe, zbyt łatwe, by nie oszu­kać... samego siebie. A kon­strukcję scenariusza tego wieczo­ru oparł Malak na tej właśnie, bezpośredniej narracji, dzielącej rzeczywiście wstrząsające i pięk­ne wiersze trzech pokoleń poe­tów kraju, który odrodził się do­piero po czterdziestu latach walki zewnętrznej i wewnętrznej. To był błąd pierwszy scenariusza.

Błąd drugi był jeszcze bardziej doniosły. Nie wystarczy bowiem zawierzyć naturalnej "meliczności", czyli muzyczności, poezji hi­szpańskiej. Nie wystarczy zamó­wić świetnej (naprawdę świetnej muzyki u Andrzeja Zaryckiego. Te piosenki tak teraz by się przy­dały Ewie Demarczyk!). Nie wy­starczy też zatrudnić dwóch świetnie śpiewających beat: Malczewskiej i Paluch, by po­twierdziły swoje wokalne możli­wości. Wszystko to nie będzie nic znaczyło wraz z czernią strojów i złamaną czerwienią szarością scenografii), jeśli nie wymyśli się sposobu na kontakt z publiczno­ścią, usadowioną pod ścianami wolnej, piwnicznej przestrzeni. Malak niestety o tym jakby za­pomniał, uwiedziony obraza­mi, utrwalonymi w słowie. W ten sposób wstrząsający dia­log z publicznością zastąpiła... "akademia ku czci" z całym swoim deklamacyjno-recytatorskim sztafażem i piosenkarskimi numerami. Nudzących się w cza­sie popisów swoich koleżanek ak­torów (wystąpili obok Malaka je­szcze Romuald Marek i Jacek Ro­manowski) zasłaniały przecięte w połowie brzózki pomysłu, wypoży­czonego z Teatru STU Krzysztofa Tyszkiewicza, zaś uwagę odwra­cała sącząca się w fałdach czar­nej podłogi czerwona ciecz w rur­kach, znamionującej krwiobieg. Szkoda tylko, że nie wiadomo jak i kogo mający zespolić i w jakim kierunku przepływający.

Z ducha Goyi narodził się więc teatralny potworek, który świe­cić będzie twarzami uroczych dziewcząt i hiszpańskimi profila­mi panów. Z nastroju walczącej poezji - pozostała ekspresjonistyczna śpiączka niezrozumiałych do końca majaków. Z ideału tea­tru bezpośredniego Lorci pusto-brzmiące oskarżenia jakiejś tam publiczności. Z Malakowego prag­nienia prawdy, która zatargałaby trzewiami, ostała się jedynie dobra wola archiwariusza, wiedzącego, że sięga po materiał świetny. Nikt temu nie przeczy, a praca Zaryckiego najlepszym dowodem tej fascynacji. Gdy rozum nawet dobrze działa, ale wyobraźni nie staje, nie warto robić teatru. Bo wieczór w piwnicy przy Sławkowskiej żadnym teatrem nie jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji