Kalambur - w stronę tradycji
WYGLĄDA na to, że będziemy mieć w stolicy nieoficjalny festiwal teatrów ziem po wielu stuleciach odzyskanych. Pisałem niedawno o wizycie Teatru Polskiego z Wrocławia w ramach Teatru Rzeczypospolitej. Teraz nadarza się okazja do napisania o Teatrze "Kalambur", który wystąpił ostatnio na gościnnej scenie Teatru Nowego. Taki festiwal byłby zresztą bardzo potrzebny. Wszak mija właśnie czterdzieści lat, odkąd ziemie te wróciły do Macierzy. A stworzenie na nich bujnego życia kulturalnego jest najlepszym dowodem zagospodarowania i złączenia z resztą kraju.
Twórcy i administratorzy kultury we Wrocławiu mieli zawsze dziwną - ze wszech miar godną pochwały - ambicję tworzenia instytucji kulturalnych, odbiegających w swoim kształcie i funkcjach społecznych oraz artystycznych od schematu teatru dramatycznego, baletu czy teatru studenckiego.
To w tym mieście Henryk Tomaszewski założył znany obecnie na całym świecie Teatr Pantomimy, novum w naszej tradycji teatralnej i baletowej. Tu Jerzy Grotowski utworzył, podlegający różnym przemianom, Teatr "Laboratorium", wnoszący nową wizję i filozofię teatru, wykraczającą daleko poza sam teatr, rozsławiającą Grotowskiego i jego dzieło na świecie. Niedawno w "Kierunkach" cytowałem zwierzenie jednego z aktorów "Royal Shakespeare Company", który stwierdził z godną podziwu szczerością, iż przez pewien czas myślał, że Grotowski jest Brytyjczykiem, tyle się bowiem o nim mówiło w angielskim środowisku teatralnym. We Wrocławiu nawet Operetka Dolnośląska za najlepszych swoich lat, pod dyrekcją Barbary Kostrzewskiej, nie była operetką, tylko prawdziwym teatrem muzycznym, w którym wystawiano, prócz klasyki, nowoczesne musicale, "Dziś do ciebie przyjść nie mogę", prapremierę "Na szkle malowane" Ernesta Brylla, utworu napisanego na zamówienie dyr. Kostrzewskiej.
"Kalambur" również przeszedł w swojej historii znamienne przemiany, na których odbił swoje piętno genius loci miasta; powodujący, iż teatr ten stał się teatrem niezwykłym, choć zaczął się bardzo zwyczajnie - od teatru studenckiego. Założyło go dwóch ludzi. Pewien dobrze się zapowiadający fizyk teoretyczny - czyli przewodzący mu do dziś Bogusław Litwiniec, i pewien świeżo upieczony polonista - Eugeniusz Michaluk. Pierwsza premiera, "Konfiskata gwiazd", odbyła się w kwietniu 1958 r. Była to składanka własnych tekstów, piosenek, muzyki, próbująca wyartykułować sytuację młodej inteligencji twórczej po 1956 r. Słowem: kabaret studencki. Potem doszło tworzenie teatru poezji. Następnie inscenizowanie dramaturgi - młodej i awangardowej. Powstała nawet Scena Debiutów. Wreszcie po sześciu latach pracy i tułaczki własna siedziba. Integrowanie młodego środowiska twórczego - współpraca zarówno z jazzmenami, jak i plastykami: własna galeria. Wśród tytułów: inscenizacja poematu Aleksandra Błoka pt "Dwunastu", "Zegary" Tomasza Łubieńskiego, "Kurt" Mariana Grześczaka, "W rytmie słońca" Urszuli Kozioł, "Chmury" Arystofanesa, "Szewcy" Witkacego, "Dobrodziej złodziei" Karola Irzykowskiego i Henryka Mohorta, "Łysa śpiewaczka" Eugene Ionesco.
Z czasem "Kalambur" zaczął prowadzić również ożywioną działalność międzynarodową. Najpierw przynoszące sukcesy i sławę wyjazdy zagraniczne. W 1967 r. I Międzynarodowy Festiwal Teatrów Studenckich, który potem zmienił formułę i nazwę na Festiwal Teatru Otwartego. Teatr prowadził też działalność wydawniczą. Rozszerzenie pracy przyniosło w 1974 r. formułę Akademickiego Ośrodka Teatralnego.
W 1975 r. Bogusław Litwiniec sformułował swoisty manifest artystyczny - "21 przekonań sztuki otwartej". Dziś ten manifest, po różnorodnych doświadczeniach, może wydawać się nieco "dęty". Nie można mu jednak odmówić ambicji skodyfikowania tego, co jest niezwykle trudne do ścisłego określenia. Przypomnijmy choćby przekonanie VII:
"Sztuka otwarta w obliczu rzeczywistości powodującej trwogę, spustoszenie moralne, znieczulicę nie poprzestaje na zdaniu raportu ze swego przerażenia, lecz przystępuje do przezwyciężenia go z wolą wywołania solidarnej kontrakcji".
Czy przekonanie IX:
"Sztuka otwarta wykracza poza obroty w bezpiecznym kąciku kultury i daje artyście prawo do ryzyka, twórczej aktywności oraz autonomicznej decyzji w każdym obszarze działania człowieka".
Rozwój i trwałość Teatru, kierowanego przez Litwińca, sprawiły, że w 1979 r. "Kalambur" - jak i kilka innych jeszcze zespołów, wyrosłych z ruchu studenckiego - stał się teatrem zawodowym z przydomkiem noszonym do dziś: Ośrodek Teatru Otwartego.
Tyle bardzo pobieżnej historii, aby uświadomić sobie długą i krętą drogę przemian zespołu.
Do Warszawy "Kalambur" przyjechał z dwoma przedstawieniami: "Hymnem" Gyoerga Schwajdy i "Kamieniem na kamieniu" w oparciu o powieść Wiesława Myśliwskiego.
Zatem oryginalna sztuka teatralna i adaptacja powieści - jak często zdarza się w repertuarze naszych teatrów dramatycznych.
"Hymn" Schwajdy publiczność warszawska zna z wystawienia sprzed dwóch lat w Teatrze Małym. Węgier swoją historię rodziny alkoholików, którzy sami są zbyt słabi, aby się wydobyć z nałogu, a instytucje społeczne są zbyt zbiurokratyzowane i schematyczne w działaniu, aby im pomóc, opowiada ze stoickim czarnym humorem - zbyt jednak schematycznym jak na mój gust. Jest to humor ze starego kawału. Pan pyta stangreta, który przyjechał, po niego na stację kolejową, co słychać. Nic, tylko pies Kruczek uciekł - słyszy odpowiedź. A dlaczego Kruczek uciekł - pyta dociekliwie. Bo dwór się spalił. A dlaczego dwór się spalił? Bo bandyci napadli, dwór spalili, a panią dziedziczkę zabili - kończy woźnica.
Na szczęście reżyser Krzysztof Orzechowski powstrzymał się od mocnego akcentowania humoru Schwajdy - jak to uczyniono w przedstawieniu warszawskim. Dzięki temu czarny humor nie przemienia się w humorek. Reżyser, wraz z parą aktorów grających główne role: Elżbietą Lisowską-Kopeć i Stanisławem Wolskim, stara się pokazać swoich bohaterów bez komentarzy. Aktorom udaje się trudna sztuka wydobycia osobowości postaci przy jednoczesnym powstrzymaniu od natrętnej gry "rodzajowej". Ukazana w ten sposób współczesna ludzka tragedia zabrzmiała mocniej, bardziej boleśnie.
Większą uwagę jednak ściągnęło na siebie przedstawienie "Kamień na kamieniu" Myśliwskiego w adaptacji i reżyserii Bogusława Lit-wińca. I zupełnie słusznie. Bogactwo motywów powieści Wiesława Myśliwskiego pozwoliło Litwińcowi stworzyć widowisko w gatunku dość rzadkim - swoisty fresk liryczny. Głównym zamiarem inscenizacyjnym stało się bowiem nie tyle mniej lub bardziej zgrabne opowiedzenie bogatej historii chłopskiej rodziny od czasów przedwojennych, przez wojnę, do powojennych meandrów, co przede wszystkim ukazanie przeżyć wewnętrznych bohaterów. Wydobycie wpływu wydarzeń historycznych w różnorodnej skali - kraju, wioski, rodziny - na przemiany osobowości, ich sposobów odczuwania.
Aby swój zamiar zrealizować, Litwiniec stworzył dość skomplikowaną konstrukcję głównego bohatera. Oprócz Ryszarda Malinowskiego grającego Szymka Pietruszkę, postać tę odtwarza jeszcze - zależnie od jej wieku - kilku innych aktorów, grających zarazem braci. W ten sposób bohater jakby wcielał się w ich świat wewnętrzny. Bowiem w każdym z nich jest coś z niego, a w nim coś z każdego z nich.
Zabieg ten mimo swego skomplikowania jest czytelny, ponieważ przedstawienie swoją sugestywnością wciąga widza. Litwiniec bardzo pieczołowicie pilnuje tempa - to zwalnia, to przyspiesza. Perfekcyjnie stosuje kontrapunkt komizmu i dramatyzmu, scen o dużej ostrości i dosadności z lirycznymi, pełnymi refleksjami nad losem człowieka, istotą życia. Pogrążenie bohaterów w uwarunkowaniach okresów historycznych przemieszane jest z dążeniem do ukazania prawd uniwersalnych, podstawowych. I to zarówno, kiedy rzecz dotyczy partyzantki chłopskiej, życia wsi przed 1956 r., jak i późniejszych lat. Licznie zaprezentowany zespół aktorski ,,Kalambura" gra w sposób bardzo wyrównany. Ryszard Malinowski w głównej roli wykazał dużą umiejętność wydobywania temperatury emocjonalnej swojego bohatera. Uzewnętrzniania czegoś tak trudnego do ukazania, jak "pejzaż wewnętrzny" człowieka. Umiejętność przechodzenia od uczestnictwa w charakterystycznych wiejskich zdarzeniach do chwili samotności, zadumy. W głównej mierze dzięki temu aktorowi skomplikowana konstrukcja głównego bohatera, zastosowana przez Litwińca, mogła sprawdzić się na scenie.
Dawno już nie było przedstawienia tak bardzo sięgającego w głąb polskiego współczesnego losu, który przecież w dużej mierze wywodzi się ze wsi.
Sądzę, że po wizycie "Kalambura" mogą się również znaleźć rozczarowani. Teatr - powiedzą - który imponował swoją awangardowością, owym stylem teatru otwartego, po przejściu na zawodowstwo przemienił się w zwyczajny teatr dramatyczny. Zgoda - przemienił się w teatr dramatyczny. Ale po pierwsze - w dobry. Po drugie - wykorzystujący umiejętnie dawne doświadczenia. Po trzecie - z "Kalamburem" nigdy nie wiadomo. W swojej dwudziestosiedmioletniej historii miał okresy, kiedy jakby "normalniał", parał się zwyczajową literaturą dramatyczną, aby nagle zebrać siły do nowego etapu poszukiwań i znowu zaskoczyć odbiorców. Z "Kalamburem" zatem - bez względu jaki nosi aktualny przydomek - AOT czy OTO - zawsze trzeba ostrożnie.